sobota, 19 kwietnia 2014

Ryutaro/Mashiro - Miłość..?

    Rozumiesz, jak to jest być zakochanym, ale bez możliwości dotarcia do tej osoby? To sprawia tak niewyobrażalnie wielki ból. To dziwne uczucie w brzuchu, to przyspieszone tempo, bicie serca, gdy tylko zobaczysz tę osobę, chociaż po prostu nie możesz jej posiąść.. Wiesz, jak to jest?
Milczysz. Czyli wiesz.
A ja ci powiem, że ja nie znam tego uczucia. Ja mam swoją osobę, swoje kochanie. Nie wygląda zbyt przyjaźnie, ale jego dusza jest.. Piękna? A jego serce złote..? Tak, to powinno tak być. On wie, że  kocham go takiego, jakim jest, choć trudno okazuje swoje uczucia. Co mogę o nim powiedzieć?  Ma na imię Ryutaro, pochodzi z Chibii i ma czterdzieści jeden lat na karku. Niby jestem od niego młodszy o te szesnaście lat, ale.. Dla miłości wiek to tylko liczby, prawda? Uwielbia pandy przez co ja też je pokochałem.. Nasza historia zaczęła się dość nietypowo. Bo jak to jest odnaleźć swoją miłość.. W zakładzie psychiatrycznym?
Zamknięty tam z powodu wydarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Mam nadzieję, że chociaż dzieci są pod dobrą opieką.
Podsumowując, zostałem zgwałcony przez Takeru. Nie chciałem tego. A ten gnój.. Nadal czuję na sobie jego brudne łapska. Mam dreszcze na samo wspomnienie..
Znów zaszedłem w ciążę. A on uciekł. Drugi taki przypadek, to chyba normalne, że zachwiała mi się psychika.
Biały sufit, ściany, podłoga. Żelazne łóżko, jakaś szafa. I dwie pary drzwi. Do łazienki i na korytarz. Nie jestem na oddziale zamkniętym, nie jest ze mną tak źle. Na szczęście. Leżę, pościel pachnie chemią, przesiąkam tym zapachem. Na suficie nie ma nic ciekawego, więc się podnoszę. Bose stopy dotykają zimnej posadzki. Ciche stąpanie po podłodze, skrzypienie drzwi, inne pomieszczenie. Także białe. Prysznic, toaleta, zlew, jakieś lustro, do którego zmierzam, i półka. Mdłe światło.
Przeglądam się w nim. Skóra mi zszarzała, włosy nie są już takie miękkie, nie pachną brzoskwinią. Odkręcam kran, przemywam twarz. Codzienna czynność. Monotonna. Do czasu..
Pytania o zdrowie, samopoczucie, warunki, pobyt. Wszystko kwitowane uśmiechem. Moim pierwszym, szczerym uśmiechem. Chciałbym, by on też się tak do mnie uśmiechnął. Ten psycholog, który się teraz mną zajmuje. Pasuje mu ten biały kitel. Do czarnych włosów, ciemnych oczu, jasnej cery i w ogóle.. Niezbyt rozmowny, cichy, ale to nic. Całkowite przeciwieństwo mnie, ale.. Nie ukrywajmy, podoba mi się.
    Wołają mnie do gabinetu. Znów. Bez protestów się tam udaję. Do niego. Zaraz po zamknięciu drzwi zająłem wskazane miejsce. Jego oczy świdrowały mnie spojrzeniem.. Podniósł się wolno ze swojego miejsca i stanął za mną, dłoń ułożył na oparciu krzesła i je obrócił. Położył dłonie na mych udach, wyszeptał me imię. Uchyliłem usta, patrząc prosto w jego cudne ślepia. To było takie nierealne.. Byłem przekonany, że to mi się śni, do czasu, gdy nie objął moich ust swoimi. Zamrugałem. Pocałował mnie. Mój obiekt westchnień. Mnie. Pocałował. Nie mogłem być dłużny, prawda? Objąłem jego kark dłońmi i oblizałem jego usta. Pocałunek się wzmocnił. Oddawałem się temu z pasją. Nie kontaktowałem, jego smak.. Nie pamiętam dokładnie, kiedy wylądowałem na jego biurku. Jego silne dłonie na mych biodrach, palce za gumką spodenek do spania. Zsuwają się niżej, ciągnąc materiał za sobą. Ścisnąłem lekko uda, to było krępujące. Opuszki jego palców powędrowały od kolana, przez udo na pachwinę. Zacisnąłem dłonie na kantach biurka, gdy począł mnie tam drapać, a kciukiem smyrać moje jądra. To było takie przyjemne uczucie.. Powoli zaczął klękać, już czułem jego gorący oddech na swoim kroczu, mój jęk, jego język..
    Przerwałem pisanie, gdy przyszła pielęgniarka, by mnie do niego zaprowadzić. Podniosłem się, chowając notes i długopis pod poduszką. Ruszyłem za nią.
 Nazywam się Mashiro Wataame i mam dwadzieścia pięć lat. Naprawdę kocham się w Ryutaro. Nie wiem, czy będę go miał, czy usidlę jego serce. Ale jedno jest pewne, mam jeszcze czas, by się o tym dowiedzieć..
Naprawdę na początku uwierzyłeś, że nie znam samotności?
Jesteś taki naiwny.

Maya/Bou - Wspomnienie.

Ostatnie, co czuł, to ból. Ból i upokorzenie, którego nigdy wcześniej nie doznał. Pamięta to. Pamięta tamten dzień. Wtedy to Kanon go pocałował. Na środku ulicy. Przy obcych ludziach. Wypuścił wtedy loda z ręki, intensywnie się rumieniąc.
Bou zamyka oczy, po jego policzkach płyną łzy, wargi lekko mu drżą. TO rozwaliło psychikę.
Kanon, widząc to, uśmiechnął się tylko, uświadamiając sobie po raz kolejny, jaki ma przy sobie skarb. Lalkę z saskiej porcelany. Nadzwyczaj kruchą, nadzwyczaj delikatną. Zostawił go w tamtym dniu, w tamtej chwili samemu sobie. Udał się tylko do sklepu. Tylko po to, by sprawić radość swojej księżniczce lodami i lizakami.
-To było okropne, gdy się zjawił. Był większy, silniejszy… Nie mogłem nic zrobić…
Wspomina Bou, trzęsąc się.
Skrzywienie seksualne, płacz jak u dziecka. Gitarzysta nie zamierzał brać go na litość, nie chciał błagać, by ten go puścił, to i tak nic by nie dało.
„-Po prostu zamilcz i rób co mówię, kurwo…”
Usłyszał zaraz po przebudzeniu. Przywiązany do jakiegoś słupa. W ciemnym zaułku o szarych, poobdrapywanych murach i smrodem. Odorem zgnilizny. Bolał go brzuch, głowa. Nie pamięta nic po czasie, gdy dostał czymś ciężkim w czaszkę…
„-Rób co mówię to i tobie będzie przyjemniej, zdziro… Rozumiemy się?!”
Nie odpowiedział. Czuł, że nie mógł mówić. Ale poczuł, jak ktoś wkłada mu kutasa do ust. Mało się nie udusił.
„-A tylko ugryź, to wypierdolę cię tak, że twój kochanek twoich zwłok nie pozna…”
Śmiech. Śmiech maniaka. Porusza gwałtownie biodrami, Saitou czuje, że zaraz zwymiotuje. Ale jego gardło zostaje wolne, łapczywie wciąga powietrze. Mężczyzna wytrysnął mu na twarz z ohydnym uśmiechem. Zdejmuje kaptur. Bou jest jeszcze zamroczony. nie widzi jego twarzy, nie rozpoznaje. Ale czuje, jak coś chłodnego niszczy jego ubranie, przecina skórę.Zaczyna odczuwać ból. Szkło, którego wcześniej nie czuł, boląco wbija mu się w kolana. Starszy od gitarzysty chłopak klęka.W miejscu, gdzie jest gładka powierzchnia. Rozchyla mu brutalnie nogi i pchnięciem wbija swojego członka w jego odbyt. Gwałtownie, raniąc mu tym ścianki. Ścieka krew. Gwałcony zaczyna wrzeszczeć. Nieludzko, jednak zostaje zatkany garścią piachu i kamieni. Potok łez. Jęki tamtego, coraz szybsze i szybsze… I koniec. Mężczyzna wstaje i zapina rozporek.
„-Na pewno jeszcze kiedyś to powtórzymy, suko…”
Mówi. Na koniec kopnął go w plecy. I odszedł. Tak po prostu.
Chłopak leżał tak, przykuty do znaku. Szorował ciałem po szkle.
Po całej nocy poszukiwań znajduje go jego chłopak. Patrzy z niedowierzaniem. Jego księżniczka leży w kałuży krwi, skulona. Z twarzą wymazaną spermą. Ledwo żywy.
-A wiesz, co było najgorsze?
Pyta mnie jeszcze tym niewinnym głosikiem. Nie wiem, patrzy na mnie czarnymi oczyma.
-Późniejsza świadomość, że to był Maya…
Udaje mu się powiedzieć. Chciał jeszcze coś dodać, ale przyszła pielęgniarka i poprosiła, bym dał mu spokój. Wyszedłem. Kanon został. Obwinia się nad tym, co zaszło, ale czasu nie da się cofnąć…

Ren/Ogata - To się nie uda.

Późnym popołudniem Ren siedział na swoim łóżku nad rozłożonym na pościeli laptopem i pieczołowicie z kimś pisał. Naraz wyłączył czat, zamknął urządzenie i walnął nim o szafkę. Podirytowany, ukrył twarz w dłoniach. Do pokoju wszedł Ogata, cisnął torbą na łóżko i wrzasnął.
-Co za..!
-Co? – Spytał Ren.
-Jak ja im zaraz wpieprzę, to się nie pozbierają..
-Uspokój się. – Mruknął chłopak, przyciągając drugiego do siebie, po czym go pocałował, jak na co dzień, gdy znów zamykali się w akademickim pokoju. Chwilę potem się oderwał, spojrzał na uspokojonego „przyjaciela”.
-No i? – Spytał ponownie Ren.
-Zostaniemy w końcu oficjalnie parą? – Wykrzyknął Ogata, siadając obok tamtego. Spuścił wzrok, nadal z tą obojętną miną. -Jak daleko sięgam pamięcią, zawsze byłem inny. Ale zjawiłeś się ty i..
-Powiedziałeś ojcu o naszym związku?
-Cholera, jasne, że nie, Ren, zdurniałeś?! Ale nie w tym rzecz! Kłopot w tym, że wiem, czego chcę! Kocham cię, Ren, i chcę być z tobą bez względu na to, co powie mój ojciec!
Ogata spojrzał na ukochanego chłopaka, po chwili twarz mu się rozjaśniła, pozwolił na pojawienie się na niej delikatnemu uśmiechowi.
-A jak chcesz to z nim załatwić? Przecież będzie przyjeżdżał.
-Ojcem będę martwił się później.
-Chyba cię zabije, jak się dowie, że jednak jesteś ze mną, tak samo, gdy nas przyłapał, pamiętasz?
-Jeśli idzie o mnie – Odparł Ogata. -Wcale mi nie zależy na tym, by się dowiedział.
-Przecież wiesz, że to niemożliwe, prędzej czy później się dowie.
-Nie ma rzeczy niemożliwych!
-Dlaczego nie spytasz go o zdanie?
-Chyba ci odwaliło! – Prychnął. -Nie powiem mu, nie narażę się na wydziedziczenie.

~~.~~.~~.~~.~~.~~.

Ogata, trzymając za dłoń Rena, zatrzymał się. Przybliżył swoją twarz do jego, zarzucił mu ręce na szyję i głęboko pocałował. W nowej szkole niektórzy stukali się na ten widok w czoło, inni patrzyli na nich z obrzydzeniem. Z impetem otworzył drzwi do swojego akademickiego pokoju i wciągnął go do środka. Oderwał się od ust Rena i już go miał zaciągnąć w stronę łóżka, gdy nagle stanął jak wryty. Przy jego biurku siedział ojciec.
-Co ty tu robisz?! – Warknął Ogata.
-Ogata, natychmiast masz z tym skończyć! – Odwarknął ojciec.
-Ale, kurwa, ja..!
Pan Yamato zerwał się na równe nogi i uderzył pięścią w biurko. Ren już miał się wtrącić, ale Ogata go powstrzymał.
-Ani waż mi się protestować! – Krzyknął ojciec. -Nie dość, że plamisz honor rodziny, to jeszcze z premedytacją mnie okłamujesz! – Rozwścieczony, zaczął chodzić po pokoju. Ogata stał nieruchomo, usiłując opanować chęć przyłożenia mu..
-Jakim cudem myślałeś, że takie kłamstwo nie wyjdzie na jaw? Odpowiadaj! Kto ci tak namącił w głowie?! Może on?!
-Nie wciągaj go do tego!
-Czy ty naprawdę sądziłeś, że o niczym się nie dowiem? Jego siostra mnie poinformowała! – Rzucił wzburzonym głosem. -Jutro z tym definitywnie kończysz! i Jedziesz do psychologa!
-Odpierdol się! Nigdzie nie jadę!
Ojciec spurpurowiał z wściekłości. Podszedł do syna i mierząc w niego wskazującym palcem, wolno i dobitnie powiedział:
-Nie obchodzi mnie twoje zdanie.
-Nigdy nie obchodziło!
-Nie przerywaj! Kończysz z tym! Czy to jest jasne?!
-Głuchy jesteś?! Nigdzie nie jadę!
Pan Yamato spojrzał na syna rozgoryczonym wzrokiem.
-Wiele z siebie daliśmy, by cię wychować. – Powiedział sucho. -Nie zrobisz nam zawodu.
Odwrócił się i wyszedł sztywno z pokoju. Ogata jeszcze długo stał, targany emocjami, przytulony do Rena. Potem podszedł powoli do biurka i zaczął walić pięściami w blat. Bił coraz mocniej i mocniej, aż poczuł, że ktoś go przytula i szepce uspokajające słowa, a po niewzruszonej twarzy płyną łzy.

~~.~~.~~.~~.~~.~~.

Ogata wziął głęboki oddech, opierając głowę o ścianę klasy.
-Mój ojciec chce, żebym zrezygnował z bycia szczęśliwym na rzecz „honoru rodziny”. Ren jest dla mnie wszystkim! Z nim właśnie chciałbym żyć. Wiem o tym na pewno. Ale rozumiem też ojca i to jest idiotyczne! Jest ważną osobistością, a jego syn to gej zabujany w biedniejszym chłopaku, wychowanym przez siostrę, bez rodziców! Ale.. – Ogata szukał słów. -On zaplanował resztę mojego życia, nie pytał mnie o zdanie, zresztą jak zawsze!
-Czy powiedziałeś to wszystko swojemu ojcu jak mnie? O nim, swoim chłopaku, reszcie życia?
-Pani chyba, kurwa, żartuje!
-Wynika z tego, że nie zależy ci na Kazamie. – Powiedziała łagodnie Kumiko. -Ogata. – Wychowawczyni spojrzała spokojnym wzrokiem na swojego byłego studenta. -Wiem, że wydaje ci się to niemożliwe, ale musisz porozmawiać z ojcem. Musisz mu to wytłumaczyć, a on musi cię wreszcie zaakceptować.
-Ale ja wiem co on znów zacznie pieprzyć! Że to niepoważne fanaberie, że moja miłość jest głupia, frywolna, demoralizująca i że powinienem z tym błaznowaniem skończyć! Powiem, że razem z matką bardzo na mnie liczą, że nie mogę im zrobić zawodu i że dla mojego własnego dobra wybije mi to z głowy!
-Tak.. – Yankumi usiadła ciężko na biurku. -Jeżeli uważasz, że to rzeczywiście coś więcej niż tylko zauroczenie, kaprys, udowodnij to ojcu. Staraj się mu pokazać, jak bardzo ci na Kazamie zależy, że z nim chcesz żyć. To może długo potrwać i nawet jeśli się nie powiedzie, będziesz miał pewność, że się starałeś. Porozmawiaj z ojcem, Ogata.
-Nie ma prostszego sposobu? – Mruknął.
-Nie, jeśli chcesz żyć w zgodzie.
Przez dłuższy czas nauczycielka i student siedzieli w milczeniu. Za oknem w ciemności dął jesienny wiatr.
-Dzięki, ale wolę sam decydować, co robić. W ogóle żałuję że ci to powiedziałem.. – Burknął Ogata i wyszedł.

Orochimaru/Gaara - Strach przed nieznanym.

Orochimaru, goniony przez ludzi z Konohy wpadł w pułapkę. Genialny Sannin dał się pochwycić ludziom z Suny i został zamknięty w lochach, czekając na egzekucję.
-Nie oddamy go. To nasza ofiara. My go złapaliśmy i zginie z naszej ręki.
Odpowiedział twardo Kankuro. Na jego pomalowanej twarzy widać było złość, niesmak i irytację.
-Ale Hokage mówiła…
-Milcz. Nie obchodzą nas plany Hokage. Mamy swojego Kazekage, władza waszej Tsunade tu nie dociera.
Odburknął niechętnie lalkarz. Co za irytujący ludzie, nie dopuszczają myśli, że jest jeszcze inna władza… Niech się trzymają od ich spraw z daleka. To że są podobno najlepsi, nie znaczy, że mają wszędzie wciskać swoje pięć groszy…
W tym samym czasie Kazekage poszedł osobiście odwiedzić więźnia. Sam. Chciał ujrzeć te piękne, złote, gadzie ślepia. Dotknąć po raz pierwszy białą jak papier skórę, przeczesać te chłodne, aksamitne, czarne jak smoła włosy. Usłyszeć zachrypnięty głos wężowego. Wiek go nie interesował, nie interesowało go, co by powiedziało rodzeństwo czy ktoś inny. To bez znaczenia.
`Orochimaru.
Czy ktoś idzie? Kto to? Ah, Kazekage Suny… Jak on miał? Tak, tak. Gaara. Gaaruś. Pięknie. Wygląda jak dziewczyna… Przełykam ślinę i patrzę. Czuć od niego pustynią i chłodem. Chłodna pustynia? Chyba nocą. Tak… Mówi coś? Ale co? Nie słyszę go… Dlaczego? Czy to przez to, co mi wstrzyknęli? Odgania ich pozbawionym uczuć wzrokiem. Czy to możliwe, że w tak młodym wieku można pałać taką nienawiścią? Podchodzi do mnie, bierze moją twarz w swoje delikatne dłonie. Spogląda w moje ślipia. Co w nich widzi? Głupie pytanie. Czyste zło. Wiem co przeżywał… Dzieciństwo podobne do mojego. Skrzywienie psychiki. Ale to ma być już koniec mojej wspaniałej egzystencji.
Czerwonowłosy smakuje bladych ust, trzyma go za chude boki. Rozumieją się bez słów. Inni, a jednocześnie tacy sami. Orochimaru nie może wykonać większego ruchu, ma skneblowane dłonie z obaw, że mógłby użyć jakiejś ze swoich technik. Liże Gaarę długim językiem po bladej skórze na torsie, płaskim brzuchu. Kazekage pomrukuje, jeszcze w swoim życiu nie doznał takiej pieszczoty, wszyscy go odrzucali. Traktowali jak chwasta, szkodnika. Jego szklano zielone oczy zaszły mgłą. Czuł podniecenie, jednak nie mógł tego zrobić. Stchórzył. Uciekł od jedynej, nie bojącej się go osoby. Od nieznanego.

Break/Liam - Noc, która wszystko zmieniła.

Godziny wieczorne, panienka Sharon poszła już spać. Break leżał w swoim łóżku, ale nie mógł zasnąć. Wstał więc z satynowej pościeli, podszedł do szafy, zdejmując koszulę nocną i wkładając ten swój dziwaczny strój. Do ust jak zazwyczaj wsunął lizaka i wyszedł z pokoju.
Liam od zawsze miał świra na punkcie białowłosego, tym razem go podglądał przez dziurkę od klucza. Eh, te usta wchłaniające lizaka, to spojrzenie… Chwila, chwila… On się nim podniecał? Podniósł lekko płaszcz. Rzeczywiście miał tam mały namiocik. Sam się zaczerwienił na ten widok i opuścił szatę. Spojrzał jeszcze raz w dziurkę i w ostatniej chwili uskoczył, chowając się za ścianą.
`Break.
Wyszedłem na korytarz. Panował półmrok. Rozejrzałem się, czy aby nikt nie widzi, kręcąc lizakiem w buzi. Skierowałem się w stronę łazienki, jakoś musiałem się uspokoić… Musiałem sam to sobie zrobić. Ehh, te mokre sny… Czasami chciałbym być kobietą. Wszedłem do dosyć przestrzennej, jasnej łazienki i opuściłem klapę sedesu. Usiadłem na nim, spuszczając spodnie. Wszystko dobrze, przecież nikt tego nie widzi. Złapałem się za przyrodzenie, moja ręka był chłodna, odczułem to. Drugą dłoń położyłem na jądrach i ścisnąłem je lekko. Odchyliłem głowę, przymrużając oczy. Jęknąłem cicho, a na moją twarz wpełz rumieniec. Poruszałem dłońmi, kompletnie zatracając się w przyjemności. Niedługo potem orgazm. Doszedłem, brudząc sobie dłonie i płaszcz. Zapiąłem spodnie, zlizałem lubieżnie całe nasienie z rąk, po czym ruszyłem do drzwi.
`Liam.
Poszedłem za nim. Gdy zamknął się w łazience, zapragnąłem wiedzieć co robi. Zajrzałem tam przez kąt okienka. Co prawda, nie wszystko było widać, ale to wystarczyło. Momentalnie poczułem zawał, gdy zaczął się dotykać, jego jęki były muzyką dla moich uszu. Słodkie. Półnagi, z rozkraczonymi nogami i w tej pozycji wyglądał nadzwyczaj seksownie… Jak się masturbował… Z rozmyślań obudził mnie tupot butów. Ochłonąłem i jak najszybciej ruszyłem do najbliższego pokoju. Jego pokoju, ale zanim to pojąłem, było już za późno.
Break kierował kroki do swego pokoju, a siedzący tam Liam nie miał wyboru. Wyskoczył z pomieszczenia, wpadając zaraz na swoje (nie)szczęście na białowłosego. Ich wargi się zetknęły, burza hormonów nastąpiła w okularniku. Podniecenie, pożądanie. Przyparł go do ściany, całując mocniej, nachalniej, ręce automatycznie powędrowały do pośladków Xerxesa, nie potrafił nad tym zapanować. Ścisnął je mocniej, tym samym dostarczając sobie długiego jęku, prosto w jego usta. Czerwony Duch zamknął oczy, przerywając pocałunek. Położył ręce na jego karku, a Liam zszedł na jego szyję, odsłaniając biodro i brzuch białowłosego, gdy ten odchylił głowę, rumieniąc się. Okularnik odpiął mu spodnie i złapał ręką za jego przyrodzenie. Do jego uszu dotarł słodki dźwięk. Już dłużej nie mógł się powstrzymywać. Zrzucił swój płaszcz i ściągnął spodnie, od razu robiąc Szalonemu Kapelusznikowi fisting, ręka wchodziła mu po sam nadgarstek. Wyciągnął dłoń i obrócił chłopaka tak, by ten klęczał na kafelkowej podłodze. Nic się nie liczyło. Wszedł w niego brutalnie, jednym pchnięciem, otrzymując w zamian krzyk i łzę z rubinowego oka. Poruszał się, trzymając jego sutki, gniotąc je. Był tak napąpowany, rozdzierał go od środka. Po 10 minutach doszedł, jednak białowłosy zdołał z powodu bólu zemdleć.
Liam oprzytomniał. Zabrał Breaka do swojego pokoju, opiekował się nim całą noc, aż ten wrócił do przytomności. Umył z podłogi i pośladków Breaka spermę pomieszaną z krwią. Nikt się o tym wybryku nie dowiedział, jednak czerwonooki przestał się otwierać, zastąpił to maską. Radosną maską. A Liam? Stracił jedyną szansę na miłość

Demon/Marionetkarz - Nienawiść.

A więc… Powoli się budzisz. Jeszcze chwila… Świadomość ci powraca. Czujesz… Chłód? Tak. Po chwili już całkowicie jesteś obudzony. Rozglądasz się ale… Ale widzisz koło swojej twarzy inną. Znajomą. Z wrednym uśmiechem i średniej długości czarnymi włosami. Zaraz uwiadamiasz sobie że jesteś nagi. Ręce i nogi masz przyczepione do czegoś. Nie możesz się ruszyć, więc wpatrujesz się w tę twarz, która z każdą chwilą się przybliża. Poznajesz… Przecież to demon w całej swej okazałości… Ciarki z lekka przechodzą ci po plecach. Co on chce zrobić? Nagle te blade usta… Wgryzają się w twoje. Chcesz uciec, ale nie możesz. Nie możesz przeniknąć przez to co cię trzyma… Nie możesz użyć swoich kukiełek, bo nie możesz grać… Nie możesz, po prostu nie możesz. Poddajesz się. Widzisz że wpatruje się w twoje fioletowe oczy. Rumienisz się, lecz na tyle delikatnie, że tego nie zauważa. Jedziesz wzrokiem w dół… Widzisz że czarnowłosy jest bez koszuli. I zaczynasz myśleć jakie ma piękne ciało, jak wspaniale wyrzeźbioną klatę. Nie wiesz ile już trwa ten… Pocałunek? Tak. Brakuje ci tchu, ale po chwili dopływ powietrza. Nie wiesz co się dzieje i nie chcesz wiedzieć. Westchnąłeś na tyle cicho, żeby nie usłyszał. Demon wchodzi obok ciebie na łóżko. Zdejmuje spodnie. Nie da się tego nie widzieć. Znów cichutko westchnąłeś, ale… Ale cieszysz się w duchu że jest tylko on, że nie ma nikogo innego… To… Jeżeli chodzi o stosunki męsko-męskie, to ty byłeś seme. Górowałeś. Zawsze. A teraz on wchodzi w ciebie bez żadnego przygotowania. Gasi papierosa, rozchyla ci brutalnie nogi i wchodzi. Czujesz ostry ból. Jeszcze nigdy tak nie cierpiałeś. Nie doznałeś uczucia bycia ofiarą gwałtu, bycia uke. Pcha cię. Zżyna cię. Pieprzy cię… Ale on leciał tylko na kobiety, myślisz. Więc to nie jest… I tu twoje przemyślenia się urywają, bo musiałeś krzyknąć. To cię potwornie boli. Właśnie wszedł w ciebie całą długością członka. Można by powiedzieć… Nabrzmiałego. Masz mroczki przed oczami. Ból, ból, cierpienie, ból, nienawiść.To co doświadczyłeś w życiu. Znów musiałeś wrzasnąć. To się utrwala w twojej psychice, to jest gorsze od wszystkiego innego. Nie możesz wytrzymać… Ale w końcu to się kończy. Nareszcie dochodzi. Schodzi z ciebie z ironicznym uśmiechem. Patrzysz na dół. Jesteś… Podniecony! Ale, myślisz, ale tak nie może być, nie może podniecić cię ktoś, kto cię zgwałcił! Z lekka cię to zastanawia i w końcu przestaje. Spoglądasz na swojego dręczyciela, a on siedzi naprzeciwko ciebie, na fotelu tak, jakby nic się nie stało. A ty leżysz tu, ledwo oddychasz, żywy dowód tego gwałtu. Poruszył lekko wargami – Nie pomogę ci. – Szepnął. Spoglądasz znacząco na swoje dłonie i tu się dziwisz. Są wolne. Nadal ci się bacznie przygląda. Każdemu mięśniu znajdującemu się pod twoją bladą skórą. Odgarniasz z lekka spocone włosy. Twoje rude włosy. Twój skarb. Bierzesz jedną ręką za swojego penisa i zamykasz oczy. Powoli zaczynasz nią poruszać. I… I robi ci się dobrze. Coraz lepiej. Odpływasz w krainę wyobraźni. Już cię nie obchodzi, że się na ciebie patrzy. Masturbujesz się. Odlatujesz z podmuchem fantazji… Czujesz że zaraz dojdziesz. I wtedy do rzeczywistości przywraca cię jego głos – Jesteś wolny. – W tym samym momencie na twoją drewnianą rękę wylewa się biała substancja. Patrzysz na niego, a on powtarza trochę agresywniej – Rozumiesz? Za godzinę ma cię tu nie być. – I wychodzi, trzaskając drzwiami. Rozumiesz. Chciał się zabawić. W tamtym momencie po raz pierwszy od twojej śmierci, po twoich policzkach popłynęły łzy.

Kanda/Jasdero - Męska dziwka.

 Rezydencja Earla.

Jasdero znów siedział sam w jadalni, a jego myśli kołowały się. Dziwka, dziwka… Męska dziwka. Prywatna dziwka. I dlaczego? Tylko dlatego że miał dziewczęcą urodę?  Na to niestety wygląda. To okrutne, ale prawdziwe. Nagle jego przemyślenia przerwały ciche kroki. Do kuchni wszedł Devitto. Brawo. Czy tylko w walce, lub gdy są zebrani wszyscy Noah, czuje się tak beztrosko? Z pewnością tak. Zaraz znów się zacznie. Zawodowy uke. W każdych rękach. Nawet brata. Kazirodztwo i homoseksualizm w jednym. Pełny zakres usług. Dlaczego, cholera, dlaczego? To boli…
-Hej, blondynko!
Jasdero prychnął jak kot.
-Nie nazywaj mnie blondynką. jestem CHŁO-PA-KIEM!
Przesylabizował, aby brzmiało dobitniej. Brunet zaśmiał się cicho, po czym złapał za jego nadgarstki i przyciągnął do stołu.
-Devi, nie… Daj mi dziś spokój… Proszę…
-Oj, nie, nie. Dziś mam ogromną chcicę…
I wtargnął językiem w usta chłopaka. Jasdero instynktownie złapał brata za ramiona, gdy ten go puścił.  Wpił czarne paznokcie w szyję bruneta, po chwili orientując się że ma wolne dłonie, a Devit zajęty jest macaniem i całowaniem go. Wyjął złoty pistolet, który przystawił do jego czoła, na co ten zaprzestał czynności.
-Więc tak chcesz się bawić?
Warknął, a w jego złote oczy zaświeciło coś… Groźnego?
-Mówiłem, żebyś mnie dziś nie dotykał… Prosiłem…
Jego złote oczy także zalśniły. Od łez. Devit miał jednak sumienie. Nie jak Skin czy Earl. Odsunął się od niego. Jasdero walnął o podłogę.
-G… Gomen…
Wymamrotał. I opuścił kuchnię. Blondyn zaniósł się płaczem. Wstał i zapiął spodnie, które nie wiadomo kiedy zostały rozpięte. Serce biło mu jak oszalałe. Skierował się do łazienki, by poprawić makijaż.

Czarny Zakon.

Kanda właśnie się obudził. Przetarł oczy, które nie wiadomo czemu są mokre. Miał kolejny sen, w którym był gwałcony. Przez Komui’ego. Ale to przecież niemożliwe. Nie było go w Zakonie! Odkrył kołdrę i szybko zauważył wybrzuszenie na bokserkach.
-Kurva…
Warknął do siebie. Mimo swojej postury, charakteru, był uke. Zawsze uke. Ktokolwiek by to był, on tylko i wyłącznie uke. Męska dziwka. Ciągle wykorzystywany. Do pokoju wszedł Bak Chan. Usiadł na brzegu łóżka, aż nagle jednym, niespodziewanym ruchem, został przyczepiony nadgarstkami do ram łóżka.
-Kanda, Kanda, nie ruszaj się.
-Nie zrobisz tego… Nie dziś…
-Właśnie zrobię. Założysz się?
I zdjął z niego bokserki. Z kieszeni wyjął… Wibrator?! Właśnie w tej chwili długowłosemu opadła szczęka. Stanął jedną nogą na jego brzuch. Chyba pożyczył buty od Lenalee, bo gdy stanął, Kandę to bardzo zabolało. Nastawił ro na full i włożył do wejścia. Zaczął krzyczeć a po jego gładkim policzku popłynęła łza. Gdy był już bliski utraty przytomności, wyjął mu to i odszedł, gdy mignęło coś złotego. Pomyślawszy że to Tim, zasnął. Jasdero, czyli złote coś, Odpiął bruneta, siadł na parapecie i zaczął patrzeć na każdy mięsień pod jego skórą. Zawsze udawało mu się to wkraść. Zatrzymał na dłużej wzrok na jego kroczu, po chwili ogarniając się. Położył się obok Kandy i delikatnie go przytulił. Kochał patrzeć na tego chłopca. Zasnął.
Kanda, gdy rano się obudził, nic nie powiedział, widząc blondyna. Brakowało mu czułości. Przytulił Jasdero jeszcze bardziej do siebie, czując ciepło od chłopaka na swoim zmarzniętym ciele. Nigdy nie podejrzewał, że brat Devitta może być taki ciepły, miękki, pachnący, ale… Ale…
Zasnął.

Tyki/Devitto - Kartka z pamiętnika.

Rano ktoś pukał. Wstałem i niewiele myśląc otworzyłem drzwi. Stał tam Jasdero i się mi przyglądał.
-Czego? – Warknąłem. Zachichotał, jak to miał w zwyczaju, a na jego twarz wpełz ten idiotyczno-wredny uśmieszek.
-Deviiii… – Krzyknął przeciągle. Nadal zbyt nie rozumiałem o co chodzi, ale co w tym dziwnego, jak spałem tylko około godziny? Zza rogu wyłonił się Devitto. Pogapił się na mnie przez małą chwilę po czym zagwizdał krótko.
-Uuu… Tykuś, ale masz zajebiste ciało! – Spojrzałem na niego. To przecież było oczywiste. Jestem mega skromny. Ale… Ale skąd on o tym wiedział? Bliźniacy, widząc moją zaskoczoną minę zaczęli chichotać. Pokazali na mnie palcami. No cóż… Popatrzyłem tam gdzie wskazywali i… Szok bo… Byłem goły. Normalnie zupełnie o tym zapomniałem. Devitto kazał zejść Jasdero na śniadanie.
-Jas, idź. Ja z Tykim zaraz dołączymy. – Uśmiechnął się do brata.
-A… Czemu nie chcesz iść z nim? – Spytałem.
-Zobaczysz zaraz. – Błysk w jego złotych oczach gdy patrzył jak blondyn schodzi na dół. Wepchnął mnie do pokoju i zamknął drzwi. No dobra… Siadłem na łóżku. A on tak niespodziewanie na mnie skoczył. Nasze wargi się zetknęły. Całował mnie i coraz bardziej je pogłębiał. Odwzajemniałem z dziwną przyjemnością. Dziwną? Przecież przyjemność to moja specjalność… Devit posuwał się dalej. Położył rękę na moim kroczu i zacisnął ją lekko. Przygryzłem wargę. Zaczął mnie… Zadowalać? Tak, chyba mogę to tak ująć. Więc ja też zacząłem dobierać się do jego rozporka. Na początku na jego twarzy zauważyłem mocne zdziwienie, ale chciał. Wsadziłem rękę w te jego skórzane spodnie. Był rozluźniony. Powoli zacząłem wsuwać suche palce w jego tyłek, na co on zajęczał cicho i przymknął powieki. Popatrzyłem na niego i nie mogłem uwierzyć. Na jego twarzy nie było już tej wredoty tylko… delikatność? Powoli dokładałem kolejne palce. Czułem jak jego paznokcie zaciskają się na mojej szyi, widziałem jak przygryzł wargę żeby nie krzyczeć. Zaczęła mu spływać krew, więc zniżyłem głowę i ją oblizałem. Patrzyłem na jego reakcje z półprzymkniętych powiek. Drugą, wolną ręką zacząłem zdejmować mu spodnie. Poszło gładko. Miał taką aksamitną i gładką skórę. Zupełnie jak kobieta. Wyciągnąłem palce i oblizałem mu lubieżnie wargi. Tą rękę zacisnęłam na jego członku i zacząłem nią poruszać. Przeszedł go dreszcz, już któryś z kolei. Widocznie podniecałem go samym dotykiem. Po chwili poczułem coś na kształt tego, że zaraz dojdzie. Położyłem go na łożu i kucnąłem. Twarzą przybliżyłem się do jego męskości i wziąłem ją do ust. Mokry dotyk mojego języka podróżującego po całym jego penisie spowodował, że Devi wygiął się delikatnie w łuk. Po chwili, pojękując, doszedł. Wyjąłem członka ze swoich ust, mając w nich całe jego nasienie. Połknąłem. Cóż, można śmiało powiedzieć że jego „nadzienie” nie było takie złe. Pocałowałem go delikatnie w wargi. Nie poruszył się.
-Pewnie śpi… – Szepnąłem do siebie, czując jego ciepły oddech i widząc, również jego, wilgotne ciało. Na mojej dłoni pojawił się Teas.
-Nie będę go budził… Sam zejdę, a im powiem że on śpi. – Szepnąłem niby do siebie, niby do Teasa. Zawiązałem swoje długie, uważane za piękne, czarne włosy. Włożyłem te czarne błyszczące spodnie, uważając żeby nie zbudzić Devitta. Nade mną wciąż latał Teas.
-No dobra… – Szepnąłem do siebie, zawiązując długie do kolan czarne buty i zapinając długi, biały płaszcz. Popatrzyłem raz jeszcze na Deviego, widząc dalej tę niewinną minę, uśmiechnąłem się sam do siebie. Ucałowałem go raz jeszcze, zaraz potem wyszedłem, zamykając cicho drzwi i schodząc na dół. Za mną poleciał Teas.

Shizuo/Izaya - Jedno słowo a tyle znaczy.

W Ikerebuko działo się jak co dzień. Chodź w tym  dniu Shizuo był bardziej agresywny, a Izaya bardziej irytujący.
 Orichara właśnie się schylił, unikając znaku drogowego. Shziuo naszedł go w mieszkaniu, co brunetowi bardzo się podobało. Znak walnął o ścianę z której zaczął sypać się tynk. Informator stanął blisko blondyna, prawie dotykając go piersią.
-Oh, słodki Shizu-chan, będę musiał zrobić remont…
Zaśmiał się Izaya, co Hewijamę jeszcze bardziej zdenerwowało. Zamachnął się jakimś żelastwem, które przecięło mu ramię.
-Osz ty!
Krzyknął, wyskakując przez okno na dach niższego budynku, gdy nagle obok niego wylądowała lodówka. Zza okna wyłoniła się głowa barmana.
-I-ZA-YA! Wracaj tu!
Brunet z chęcią by wrócił, ale pieczące ramię mocno dawało się we znaki. Zeskoczył w zauek, oparł się plecami o mur i trzymał za krwawiącą ranę.
Godzinę później…
Gdy był już pewny, że blondyna nie ma w jego mieszkaniu ani okolicy, poszedł po klatce schodowej do swojego domu. Wchodząc, zobaczył otwarte drzwi i bałagan. Jakby przeszło tornado. Nieważne. Przeklął pod nosem i burknął coś o remoncie. Gdy w pobliżu nie było przystojnego barmana, cała radość z życia uciekła. Rozejrzał się. W oknach zauważył coś na kształt krat w więzieniu. Ej, tego tu nie było… Instynktownie cofał się do tyłu, wyczuwając coś nieprzyjemnego, gdy drzwi się z hukiem zatrzasnęły. W zamku było słychać szczęk kluczy.
-I-ZA-YA!
Uśmiechnął się w charakterystyczny sposób Shizuo, łamiąc klucz.
-He… Hewijama?
Prawie krzyknął czarnowłosy, gdy ten był już koło niego, przyszpilając go do ściany. Nie żeby mu się to nie podobało, ale mimo wszystko to było dość straszne.
-Co… Co ty robisz?
Informator zmusił się do kpiącego uśmiechu. Blondyn zsunął trochę niebieskie okulary z wrednym uśmieszkiem.
-Uczę cię szacunku, jeżeli samemu nie łaska.
Orichara wyjął sztylet i już miał zaatakować, kiedy jego ręce zostały przyparte do ściany boleśnie, a ostrze z głuchym dźwiękiem upadło na podłogę. Barman zerwał z niego płaszcz i koszulkę, odsłaniając dość ładnie ukształtowaną klatę, pokrytą delikatną skórą, wprost stworzoną do pieszczot. Przejechał językiem po jego ranie, na co on zajęczał cichutko.
-No co…? Nic nie powiesz…?
Mruknął sztucznie zmartwionym tonem Shizuo. Chłopak nie odpowiedział, tylko, zażenowany, odwrócił wzrok. Przewrócił go na brzuch i niemalże zerwał z niego spodnie. Brunet miał czarne bokserki z czerwonym bykiem w punkcie „docelowym”.
-Nie, nie, proszę, słodki Shizu-chan, nie…
Mruknął Izaya.
-Mówiłeś coś?
Ironiczny uśmiech nadal nie schodził z twarzy blondyna.
-Proszę! Przestań!
Krzyknął nieco wystraszony, gdy poczuł, że został pozbawiony ostatniego skrawka materiału. Hewijama zaczął sie zastanawiać, przejeżdżając suchymi palcami po jego wejściu.
-Hmmm…
Mruknął cicho barman.
-Mam propozycję… Zostań w tej pozycji, a może nic ci nie zrobię…
Skłamał. Izaya, i tak już poniżony, zgodził się. Zamarł w bezruchu. Nawet nie wiedział, że wypiął się jeszcze bardziej, ukazując różową, nieużywaną dziurkę. Informator miał niezwykle kształtny tyłek. Zaśmiał się cicho, zdjął pas i związał nim palce Orichary. Przekręcił na chwilę głowę, starając się jakoś ogarnąć myśli, gdy w oczach coś mu mignęło. To był nóż Izayi. Niespodziewanie w wnętrze bruneta weszło coś zimnego, raniąc delikatną skórę przy wejściu. Gwałcony otworzył szeroko czerwone oczy, z których popłynęły łzy i krzyknął przeraźliwie. Barman zaczął poruszać ostrzem. Tyłek już obficie krwawił, a nóż ranił już nawet wnętrze. Po jego udach spływała karmazynowa ciecz, która skapywała na podłogę. Izaya po cichu płakał. Był bliski omdlenia. Blondyn wyjął z jego wnętrza sztylet po dwudziestu minutach.
-Przestań, przestań, przestań…
Powtarzał to słowo po cichu chrypiącym głosem. Wyglądał okropnie. Bez tej pewności siebie i tylu masek. Hewijama chciał wejść w niego, ale nie zrobił tego. Upuścił nóż i walnął się na kolana, a okulary mu spadły. Przecież… Przecież on go kochał. I go skrzywdził. Przecież może odejść. Blondyn nie chciał, by informator go opuszczał. Bo wtedy już nic nie byłoby takie same. Popatrzył na omdlałego bruneta, którego rozwiązywał. Wziął go na ręce i położył na łóżku. Poszedł do łazienki, a po chwili wrócił z mokrym ręcznikiem, którym umył bruneta ze krwi i przykrył go kołdrą. Wyglądał tak słodko. Wziął kartkę i namazgrał tam coś, po czym wsadził mu do ręki, by ten jak się obudzi, od razu to przeczytał. Ogarnął pomieszczenie i opuścił mieszkanie.
Dwie godziny później.
Brunet się obudził i poczuł że w dłoni coś trzyma. Była to kartka. Żółta kartka, na której były ślady łez i coś napisane.
„Izaya, przepraszam. ~Shizuo.”
Trzy słowa.
-Słodki Shizu-chan, czemu to zrobiłeś?
Zgniótł kartkę.
Tydzień później…
Do Izayi przyjechała Celty, gdzie zaraz po wejściu wystukała.
-”Wiesz gdzie jest Shizuo? Od tygodnia nikt go nie widział…”
Brunet pokręcił głową.
-”Rozumiem…”
I wyszła.
Czy Shizuo jeszcze się pojawi? Nikt tego nie wie.
Brunet nie wiedział, że będzie tak za nim tęsknić…

Break/Gilbert - Dearest.

-Posłuchaj… Obiecuję że dopóki tu jestem… Z mojej ręki nie stanie ci się krzywda…Jak ktoś coś ci zrobi bez twojej woli… Nie zawahaj się mi powiedzieć… Twój pan, przyjaciel zniknął, ale… Ale ja jestem z tobą. Zrobię wszystko by cię pocieszyć… Ale proszę… Nie płacz już…
Break, białowłosy mężczyzna, o jednym czerwonym oku, bladej cerze, z kukiełką na ramieniu i dziwnym stroju, tulił i uspokajał czarnowłosego chłopca. Próbował go uspokoić, ale na razie nie dawało to rezultatów. Gilbert był za bardzo zmęczony, potrafił tylko płakać. Przytulał się do torsu, jak to zwykł mawiać, Nii-san’a. Ubrany był jedynie w białą koszulę, na której zaciskał teraz rączki. Xerxes… Umiał dostosować się do każdej sytuacji. I to nie były maski tylko prawdziwe odczucia. Nigdy się z nimi nie chował. Kiwał się z Nightray’em na kolanach na boki, powoli go uciszając. Chłopiec usypiał. Break uśmiechnął się delikatnie.
-Nawet jakbym musiał… Zmarnowałbym całą energię dla ciebie… Przez przywołanie Szalonego Kapelusznika…
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Wieczór. Noc. Gdy chłopak znów musiał opuścić „Ototo-san’a”. Musiał. Gdyby tak nie było, w życiu by go nie zostawił na JEGO pastwę. Pewnie znów wszedł do pokoju chłopca, śpiącego, niczego nie świadomego… Break nie mógł nawet o tym myśleć. Znów jutro spędzi cały dzień na pocieszaniu czarnowłosego. Tymczasem do pokoju złotookiego wszedł ON. Bez żadnych skropułów wdarł się we wnętrze dziecka. Bez przygotowania. Bez pobudki… Tak, właśnie wziął go gdy spał. Poruszał się szybko, ostro i gwałtownie, w tempie zabójczym dla kruchego ciałka. Starszy Nightray nie mógł nic robić. Tylko płakać i krzyczeć…

„Jak on mógł mnie zostawić? Obiecał że zawsze będzie blisko…”

Powtarzał na przemian tylko jedną i tą samą myśl.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Zostawił go. W końcu sobie poszedł. Zmęczony Gilbert leżał na łóżku z lekko rozkraczonymi nogami znów w tej białej koszuli. Obiecywał przecież że nic mu się nie stanie… Stało się. Ręką rozcierał nadal bolące miejsca: Podbrzusze, tors, plecy… Druga ręka leżała obok, bezwładnie, a po udach płynęła mieszanka spermy i krwi. Nie miał siły na nic. Z jego złotych, pięknych oczu wypływały kryształowe łzy, znacząc na drobnych, chudych, bladych policzkach mokrą ścieżkę, za każdym razem wsiąkając, znikając w kruczoczarnych włosach. Przejechał dłonią po ustach… Nadal czuł obrzydeznie do samego siebie, do tego obleśnego starucha… Jego zniszczona ręka, poobgryzane paznokcie, długa, ciemna broda i uśmiech szaleńca… Westchnął cicho, opanowując z lekka łzy.

„Gdzie jesteś, Nii-san? Już dawno powinieneś przy mnie być…”

Odkręcił się na bok, przyciskając ręce do piersi, podkulając nogi, chowając twarz w poduszkę. Gdy nagle kogoś dłoń, delikatnie położona na jego włosach, podciągnęła ją do góry. Zauważył Break’a. Swojego „starszego brata”. Wstał, chwiejąc się na nogach. Został złapany i przytulony przez czerwonookiego. Łzy znów zapełniły jego wspaniałe oczy.
-Co się stało? Czy ON…
-Nie, nie…
Wyjąkał, chowając wzrok. Xerxes odsunął go od siebie i czule pogłaskał po głowie.
-Nie musisz się bać. Mi możesz wszystko powiedzieć…
Szepnął, kucając przed nim.Chłopiec ze łzami w oczach popatrzył na szczerą, piękną twarz opiekuna. Zastanawiał się co powiedzieć, gdy… Wybuchnął jeszcze większym płaczem, krzycząc:
-ON mnie zgwałcił! Znów… Znów mnie zgwałcił… Nii-san! A mówiłeś… Obiecywałeś…
-Spokojnie… Już, spokojnie…
Break objął go w pasie, przytulając do siebie tak, że każda część ich ciała się ze sobą stykała. Musnął delikatnie ustami, jak skrzydło motyla, wargi chłopca na uspokojenie. Gdy ten położył ręce na torsie starszego, rękaw koszuli nieco się zsunął, ukazując na nadgarstkach ślady po sznurach.
-Tym razem cię nie opuszczę… Ale idź spać… Jesteś wycieńczony…
Szepnął mu do ucha. Chłopiec się posłuchał i położył. Białowłosy czekał, aż właściciel kruczoczarnych włosów uda się do krainy Morfeusza, po czym sam wstał i wyszedł z jego pokoju.
Trzy godziny później…
Chłopiec się budził. Zauważył że przytula do piersi jakieś pudełeczko. Otarł szybko łzy i odsunął je na pewną odległość, trzymając w jednej ręce. Dopiero teraz rozpoznał, że to pudełeczko od Break’a. Mimowolnie na jego usteczka wpełz delikatny uśmiech. Była tam nalepiona karteczka z uśmiechniętą buźką.
-”Możesz na mnie polegać… Tej nocy cię nie zostawię.”
Przeczytał szeptem. Potrząchnął pudełeczkiem. Gdy je otworzył, ze środka wyleciały dwa cukierki. Całe było nimi zapełnione. Powoli je zjadał, wyobrażając sobie w tej chwili, jak smakują usta Nii-san’a.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Tej nocy wszystko miało być jak poprzedniej. Tyle że… Że zanim się to wszystko skończyło, do pokoju, przez balkon, wszedł uśmiechnięty Break. Nie bał się. Nie bał się tego człowieka, który krzywdzi Gilberta. Zdjął z głowy kapelusz, kłaniając się. Czerwone oko zabłysło w ciemności. Czerwony Duch… Tak go kiedyś nazywano. Radosnym głosem i z lewokątnym uśmiechem powiedział…
-Jestem Xerxes Break.
Po czym wszystko dla gwałciciela się zakończyło. Usiadł obok chłopca, już nie wyglądał strasznie. Uśmiech zbladł, w oku, w którym lśniły łzy, wyczytać można było ból i samowinowajstwo.
-Ja… Przepraszam… Znów cię zawiodłem…
Powiedział szeptem, wychodząc z pokoju i zostawiając śpiącego chłopca samego.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Rano. Gilbert znów sięgnął po pudełko z cukierkami. Zostało ich tylko kilka, Zjadł jednego, po czym zamknął opakowanie i odstawił, zwijając się w kłębek i płacząc. Nadal w tej pozycji oglądał swoje poranione sznurami dłonie, dotykał, ściągał resztki nitek, sznurków, jakie jeszcze tkwiły w jego dłoniach, z każdym takim ruchem powiększając swój płacz.
-Nii-san…
Wychrypiał, podnosząc się i wsadzając cukierka do ust. Popatrzył tępo w ścianę, po czym znów zwalił się do pozycji kłębkowej, łapiąc się za włosy i wybuchając histerycznym płaczem.

„DLACZEGO?! NII-SAN, DLACZEGO?! OBIECYWAŁEŚ… UFAŁEM CI!”

Schował się pod kołdrę. Drzwi się otworzyły, a do pokoju weszła dobrze znana mu postać. Jego „starszy brat”. Podszedł bliżej jego łóżka. Break, jak zwykle uśmiechnięty, pokazywał światu swoje białe zęby, które nie jedną istotę oczarowały. Chłopiec spał. Xerxes zamknął oko i ściągnął z niego kołdrę.
-Wstawaj…
Mruknął, lecz mina momentalnie mu zrzedła, gdy zobaczył jak urządzony jest brunet. Przejechał palcem po wyschniętej ścieżce łez, delikatnie budząc tym samym chłopca. Gilbert odkręcił lekko głowę z otworzoną buzią. Białowłosy spojrzał na niego lekko przestraszony, potem uśmiechnął się delikatnie.
-Chodź… Pomogę ci…
Podniósł go i wyjął z pudełka dwa cukierki. Jeden wsadził do swoich ust, a drugi podał dziecku. Młodszy się lekko zarumienił i z zamkniętymi oczami zaczął ssać słodycz. Chłopak wziął go na ręce i powędrował w stronę łazienki. W wannie była już dostateczna ilość wody. Rozebrał go z ostatniego skrawka stroju – białej koszuli – i włożył do wanny. Jedną ręką oplótł kruche ciałko czarnowłosego.
-Nii-san… Kochasz mnie…?
Spytał cichutko, patrząc na opiekuna złotymi oczami, w których nie ukrywał ani smutku, złości czy innego takiego uczucia. W nich była nadzieja. Pokrył się drobnym rumieńcem, otworzył lekko usta, a z oczu znów znów zaczęły wypływać łzy. Popatrzył na swoje ręce, po czym jedną z nich oparł na głowie, kierując wzrok na Break’a. Ten z kolei uśmiechnął się delikatnie.
-No powiedz mi… Powiedz mi czy ja cię kiedykolwiek skrzywdziłem?
-N… Nie…
-To nie udawaj że nie wiesz. Powinieneś wiedzieć jak wielką darzę cię miłością.
Wypowiadał te słowa z zamkniętymi oczami, ale po chwili je otworzył. Chłopiec znów płakał, trzymając się dłońmi za policzki, czoło zakrywała mu gęsta grzywka.
-Coś… Znów się stało?
Zapytał Xerxes z troską widoczną w spojrzeniu. Nie uzyskał odpowiedzi. Chłopiec szybko przyciągnął go do siebie, tuląc głowę w jego tors, podnosząc jedną ze swoich rąk do grzywki, odsłaniając ją.
-Powiedz… Brzydzisz się mnie?
-Nie, kochany. Nawet tak nie myśl…
Odpowiedział z smutną czy poważną miną czerwonooki. Gdy Gilbert znów płakał mu w koszulę… Po prostu pogłaskał go po włosach i także objął go dłońmi. Nightray zaczął wycierać szybko skapujące łzy. Czerwony Duch przeczesał mu włoski, pocałował w czoło i mocniej w siebie wtulił.
-Ja… Ja tęsknię za paniczem Oz’em…
-On wróci. Zobaczysz. Znajdziemy go.
Zapewniał dziecko i z delikatnym uśmiechem przejechał palcem po pozostawionej przez panicza szramie na brzuchu i klatce piersiowej. Wyciągnął złotookiego z wody, kładąc go na podłodze, wycierając łzy, które wydostały się po raz kolejny z oczu Gilberta. Klęknął przy nim i zaczął go wycierać. Sam przez te rany nie mógł by sobie dać rady. Szturchnął go w nosek. Zaśpiewał coś, przy czym ciągle płaczący zrobił duże oczy i się zarumienił. Gdy ten skończył, nadal rumiany pierwszy raz tego dnia zaczął się śmiać. Siedzieli tak przez dłuższy czas, białowłosy trzymał to małe ciałko w objęciach. Aż usnął. Wtedy opatulił go w ciepły ręcznik i poszedł w kierunku jego sypialni. Przebrał w piżamę, położył na łóżku i przykrył, rękę z ręcznikiem trzymając za plecami. Przejechał palcem po jego rumieńcach, po czym wyjął z kieszeni cukierki i wysypał je na łóżku Gilberta.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Ranek. Gilbert powolutku otwierał oczka i w pozycji siedzącej nawet się nie rozejrzał, kiedy doznał szoku. Całe jego łóżko pokrywały słodycze. Nadal oblany delikatnym rumieńcem, wziął to pudełko, które rozpoznał. Było pełne cukierków, a na przodzie znów wisiała karteczka.
-”Nie martw się. ON już nie będzie cię nachodził. Możesz spać smacznie, a ja z całą Pandorą zajmiemy się poszukiwaniami Oz’a. A poza tym… Smacznego. Nigdy cię nie opuszczę. Twój Nii-san.”
Przeczytał na głos. Rumieńce się powiększyły, a on, tuląc to pudełeczko, zamknął ślipka, znów się uśmiechając. Szczerze uśmiechając.

Belphegor/Undertaker - A jednak wszystko jest możliwe.

-A więc twierdzisz, że jesteś shinigami i nic ci nie mogę zrobić? Zobaczymy, shihihi…
Uśmiechnął się kpiąco były książę. Belphegor, chłopak mający na twarzy zazwyczaj psychiczny uśmiech, oczy zakryte grzywką, a na blond czuprynie diadem. Undertaker poruszył się niespokojnie, kręcąc głową, przecież nie mógł go zabić jakiś nożownik, no ludzie… Bel się wściekł. No kurde, przecież on zabrał mu Frana! Jego żabkę! Jeszcze zobaczy… Chichocząc pod nosem podszedł do przykutego grabarze.
-No, no, no…
Szarowłosy nic nie mówił, gdy tyn odsłaniał mu grzywkę, gdy zdejmował z niego szarfę… Gdy przyszła kolej na szatę, shinigami próbował go kopnąć.
-Nie wysilaj się, shihihi…
Mruknął niby przymilnie ten, znów starając się zdjąć mu szatę, lecz gdy ten mocno wierzgnął, dostał z otwartej dłoni. Na bladym policzku wykwitł ślad, a nóż zostawił głęboką, krwawiącą pręgę. Książę uśmiechnął się szerzej niż dotychczas i po prostu rozciął mu płaszcz skalpelem, znalezionym u Undertakera, przecinając przy okazji trochę torsu i sutek. Wrażliwsza część zaczęła mocno krwawić. Grabarz zaciągnął powietrze i wgryzł się w kulkę od „kagańca”, który krępował mu krzyki. Blondyn przyssał się do tego krwawiącego sutka, poruszając językiem na rozcięciu, potem mocno przygryzając. Oderwał się, jeszcze lekko skubiąc i przybliżył do twarzy, całując go. Knebel nie przeszkadzał. Podzielił się z nim metalicznym smakiem jego krwi. Jeden ze swoich bardziej tępych noży wbił w jego pierś. Spazm bólu przeszedł przez ciało starszego. Zaczął rysować nim czaszkę, powodując kolejne takie spazmy. Undertaker nie mógł krzyczeć nawet wtedy, gdy obcęgami wyrywał mu paznokcie. Pomalowane na czarno, długie płatki upadały na ziemię. Całe pomieszczenie było splugawione krwią, a jaskrawo zielone oczy wyrażały cierpienie i przerażenie. Po raz pierwszy.
-Czy ty myślałeś, że gdy mówiłem o wymordowaniu służby, bo mi się znudzili, blefowałem? To bardzo źle myślałeś, shinini…
Wyjął z kieszeni fiolkę i wylał jej zawartość na świeże rany. Żrąca substancja zaczęła je pogłębiać, a grabarz wydał z siebie niemy krzyk. Chwilę potem bezczelnie zsunął, a raczej rozszarpał mu spodnie.
-Zostawię ci te kozaczki… Wyglądasz w nich tak zdzirowato, shihihi…
Zaśmiał się, zdejmując spodnie do pół-ud, kładąc na ramiona nogi starszego i wchodząc w niego lekko.
-Jako iż to ma być twa ostatnia chwila, pozwolę ci ujrzeć me oczy, shihihi…
I odsłonił szare tęczówki. Co w nich było? Jedynie szaleństwo pomieszane z grozą. Wszedł w grabarza mocno, jednym ruchem i od razu począł brutalnie i chaotycznie się poruszać, raniąc jego ścianki. I to pod najboleśniejszym kątem. Ciche dotąd pomieszczenie wypełnił dziki wrzask Undertakera. Wyszedł z niego, poczekał aż ściany się zakrzepną i to samo. Znów krzyk pełen cierpienia. Bel doszedł, nie wydając ani jęku. Zapiął spodnie i spojrzał grabarzowi prosto w oczy.
-A teraz mówimy pa pa, shihihi…
I wbił w niego jego własną kosę. Przeciągnął ją w dół i zostawił w ciele szarowłosego. No tak, przecież takich jak on można było zabić. Poprzez Kosę Śmierci… Bel, odchodząc, chichrał się. A shinigami powoli konał, mając w głowie psychiczny śmiech księcia…

Ruki/Reila - Byłaś dla mnie wszystkim.

Zastanawiam się, czy kiedykolwiek byłem dla ciebie zły. Biłem cię? Wyzywałem? Nie. Byłaś najważniejsza, nawet nie pojmuję, czemu to zrobiłaś. Przecież tylko trochę się uniosłem.. Trochę.. Ale nie miałaś odebrać sobie życia! To, gdy krzyczałem, że cię nie kocham, że to złudzenie.. Kłamałem. Byłaś wszystkim. Przeszkadzało mi, że ćpałaś, ale przecież wybaczałem ci to. Kochałem cię i nie wiem, czy nadal nie kocham. A przez tą kłótnię.. Przez nas. Przez ciebie i mnie. Nigdy już się nie zakocham. W nikim.
Reila..
Twe imię w mych spuchniętych, popękanych wargach.
Reila..
Łzy wypływają z zaczerwienionych oczu. Dziwne, że jeszcze się nie skończyły.
Reila..
Kołotanie serca, przyspieszony oddech, ciebie już nie ma.
Uczucie zamiera.
Zdajesz sobie sprawę, jakie to było przerażające? Widzieć twoje martwe, blade ciało. Bolało. Milczałem. Moja więź do ciebie była zbyt silna. Zagryzam wargi. To jest nie do zniesienia. Czemu ja jeszcze jestem na tym świecie? Czarny pokój otoczony ciemnością. Nie chcę. Nie chcę tego. Znów łzy płyną po policzkach.
Chcieliśmy ci pomóc. Ja, moja rodzina. Teraz to ja potrzebuję pomocy..
Reila..
Wyrywam włosy z głowy.
Czy to przez mój wygląd? Zawsze cię drażnił. Że wyglądam jak.. Jak ktoś lekkich obyczajów. Nie rozumiałaś visual-kei, mojej pasji. Mimo to cię kochałem. Mimo to zawsze ci wybaczałem.
Wiem, co się wtedy stało.
Przepraszam.
Wybiegłem z pokoju, trzaskając drzwiami.
Zagryzam wargę, płaczę. Trzęsę się jak ogarnięty chorobą sierocą.
Twoja przyjaciółka cię znalazła. Z podciętymi żyłami, skąd sączyła się resztka krwi. Koło ciebie leżał zakrwawiony nóż, butelka po alkoholu i pudełko tabletek nasennych. Zadzwoniła po pogotowie, ale oni nic nie zdołali zrobić. Byłaś martwa już od dłuższego czasu. Dzień później musiałem pojechać do kostnicy, rozpoznać twoje zwłoki. Czy to ty. Na pewno ty, nie miałem wątpliwości. Przecież tyle razy cię widziałem..
Żebyś ty mnie wtedy ujrzała. Załamałem się psychicznie, żyłem jak warzywo, bez sensu. Bo wcześniej sensem byłaś ty.
Reila.. Już nie potrafię się zakochać.
Popadłem w depresję.
Wiem, że to przeze mnie, nawet gdybyś zaprzeczała, to moja wina. Tylko i wyłącznie. Nie powinienem cię zostawiać. Wybacz..
Reila..
Kocham cię.

Sasori/Deidara - Czy ty mnie oszukałeś?

 Była sobota, w organizacji zostało tylko dwóch członków, reszta rozeszła się na misje. Deidara siedział przed dużym telewizorem, oglądając „Złe wychowanie” w swojej części pokoju, zaś Sasori jak zwykle ulepszał swe marionetki w przeciwległym kącie pomieszczenia. Deidara myślał nad tym, jak to jest być seme, jak to jest uprawiać seks. Spojrzał przelotnie na marionetkarza, oblizując lubieżnie wargi. Trzeba będzie to sprawdzić. Nie podejrzewający nic Danna, nadal skubiący w kukiełkach, wydał mu się bardzo pociągającym obiektem. Niski, o drobnej budowie, bladej, niemalże porcelanowej cerze, rubinowych włosach i czekoladowych oczach… Sama rozkosz. Ciekawe, jaki jest, czy już to robił… Jego przemyślenia przerwał spokojny, pobudzający zmysły szept koło ucha.
-Wyłącz to.
Rozkazał głos. Głos władcy marionetek. Złotowłosy obrócił błękitne oczy w jego stronę. Anioł. Piękny anioł z wrednym charakterem, tak by go określił Sasori.
-Danna…
Westchnął cicho blondyn, odgarniając z oczu grzywkę.
-Wybacz, ale nie mogę się powstrzymać, hm…
Przyparł mistrza do podłogi, zwisając nad nim. Ich oczy, jak i wargi się zetknęły. Deidara zamknął powieki, a Sasori nie poczuł nic. Zupełnie nic. Blondyn był nieco zdziwiony, przecież normalny człowiek zareagował by jakoś, odepchnął, nawrzeszczał, jak się spodziewał po swoim mistrzu. Jednak nic takiego się nie wydarzyło, a niebieskooki, zachęcony tym, schylił się i szepnął mu do ucha…
-Danna… Danna, ja cię kocham, hm…
Lalkarz był zaskoczony tymi słowami. Pierwszy raz je słyszał… Pierwszy raz były skierowane do niego.
-J-Ja też cię kocham…
Odpowiedział mu drżącym głosem, gdy dłoń powędrowała mu pod płaszcz, zdziwił się że jego skóra jest tak chłodna i gładka. Jakby to nie była skóra, tylko… Nachalnie odpiął i zrzucił mu płaszcz.
-Marionetka, hm?!
W oczach blondyna zbierały się łzy.
-Czy to… Czy z tym kochaniem mnie oszukałeś, hm?
Spytał na pozór spokojnie. Spuścił głowę, a na tors Sasoriego kapały łzy. Rudy wziął w ręce jego twarz i przybliżył do piersi. Wskazał na serce.
-Widzisz to? Jest prawdziwe. Bije. Jest wieczne tylko dla ciebie…
Odpowiedział, a gdy niebieskooki wrócił do poprzedniego stanu, dodał zmysłowym szeptem.
-A teraz dokończ to, co zacząłeś…
Wybuchowy na nowo podjął „niedokończone dzieło”. Rozpiął mu spodnie i zsunął do kostek, w tym samym czasie lalkarz rozebrał go linkami z czakry, uśmiechając się uwodzicielsko. Mimo iż był marionetką, miał narządy potrzebne do „tego”. Deidara użył języka na swojej dłoni, by go rozciągnąć, jednocześnie całując go po karku. Czerwonowłosy jeszcze nigdy się tak nie czuł. Nie doświadczył uczucia bycia uke, właściwie to był jego pierwszy raz… Po niedługiej chwili Dei, cały mokry, wszedł w niego. Marionetkarz jęknął przeciągle, odchylając głowę do tyłu a blondynowi szalały zmysły. Był seme. Był w mistrzu. A on był tak zaciśnięty, wilgotny… Poruszał się szybko i gwałtownie, jedną paszczą pieszcząc jego członka, drugą całując, a ustami centralnymi jęcząc i wzdychając. Spleceni w mocnym uścisku, oddaleni od świata, słyszący jedynie swoje oddechy. Dei lizał go po szyi, gdy doszedł. Wyszedł z Sasoriego, zostawiając w nim uczucie pustki.
-A jednak cię kocham…
Jęknął jeszcze, biorąc w usta skarb blondyna.

Sasori/Deidara - Hijo de la luna.

Pokój. Biały. Nieskazitelny, jak w szpitalu, jak w psychiatryku. Obok równie białe łóżko, pewnie niewygodne. Nie wiem, ja tego nie odczuwam. Kucam przy nim, wraz ze mną Itachi. Nie wiem, co zrobić, moja blada twarz nie wyraża żadnych emocji. Unoszę głowę, pusty wzrok pada na ciebie. Na blond istotę. Podchodzisz, na twoich ustach gości pełen wariacji uśmiech. Uchylasz delikatnie głowę, wyciągasz dłoń. Kilka ruchów, odrzucasz włosy. Cofasz się. Spojrzałem na ciebie, być może leciutko się uśmiechnąłem. W ciszy patrzyliśmy sobie w oczy, dopóki z pełną stanowczością nie ruszyłeś do przodu. Stanąłeś nade mną, pochyliłeś się, a z twoich pięknych ust ciekły obraźliwe słowa. Krzyczałeś, jak bardzo mnie nienawidzisz, jaki jestem pusty, nieczuły, chamski. Poczułem się odrzucony. Dlaczego wcześniej nie powiedziałeś, że mnie tak nienawidzisz? Nie musiałeś się na mnie skazywać. Powoli wstałem i stanąłem naprzeciw ciebie. Umilkłeś, twój wzrok stał się niepewny. Ściągnąłem płaszcz, odsunąłem rękę z nim na bok i puściłem. Upadł z cichym szelestem na podłogę. Błysk w oku, stanąłeś w pozycji bojowej. Zrobiłem to samo. Natarłeś, lecz ja szybko pozbyłem się twojej  woli walki, łapiąc za talię i przewracając na łóżko.

Na spokojnie podaję ci twój płaszcz. Bierzesz go.. Nie. Wyrywasz, po czym wkładasz na siebie. Nie wiem, czemu tak patrzysz, ja stoję spokojnie. Podchodzisz, poprawiasz kołnierz, wiem, że chcesz mi nawciskać.

Moja dłoń ląduje na twym policzku z nieprzyjemnym odgłosem. Odwróciłeś gwałtownie głowę, uchyliłeś usta, patrzyłeś na mnie z niedowierzaniem. Odwróciłem się i odszedłem. Chciałeś mnie złapać. Powstrzymałeś się.

Nie wiem, co ty w tym widzisz. Przyglądam się, jak chowasz dłonie pod płaszcz. Za chwile je wyjmujesz, na jednej stoi ulepiony z gliny ptak. Twierdzisz, że sztuka jest chwilą, więc kładę na nim delikatnie dłoń, po czym go zgniatam. Znów jest nic nie wartą kupą gliny. Rozszerzyłeś oczy, spoglądasz na to. Po chwili na mnie. Twoja twarz nabiera morderczego wyrazu. Chciałbyś mi coś za to zrobić, zabić nawet. Nie ruszyłeś się. Odszedłem, nie zrozumiem twej ulotnej sztuki.

Siedząc w swojej pracowni przyglądam się pierwszej marionetce. Podniosłem jej dłoń, przyglądając się uważnie. Takie delikatne ruchy, zgięcie jej jak u zawodowej baletnicy.. Puściłem ją, przybliżyłem do twarzy. Nadal bez emocji. Ona nawet jej nie ma. Patrzę jej w oczy. Nie, nie mogę, ona nie ma oczu. Dosiadłeś się od mnie. Zaraz odwróciłeś jej dłoń. Ona jest delikatna, nie możesz jej dotykać! Złapałem cię mocno za nadgarstek i szarpnąłem. Łup! Moja ręka drugi raz w tym dniu wylądowała na twoim policzku. Jak się z tym czujesz? Widziałem łzy w twoich oczach, dłonią zakrywałeś czerwony policzek. Deidara, zrozum. To moja sztuka. Tylko ja ją mogę dotykać. Odszedłeś. Ponownie poczułem się dziwnie.

Ta cisza była nie do zniesienia. Leżałem na podłodze. Gdzie jesteś? Tęsknota. Zamykam oczy. Czy to twoje kroki? Podchodzisz cicho, z wahaniem. Kucasz. Bierzesz delikatnie moją dłoń. Czemu? W głębi czuję, że to ja powinienem tak postąpić względem ciebie. Zabrałem gwałtownie swoją dłoń. Chciałeś ją pocałować? Czemu? Odsuwasz się. Nadal ten przepraszający wzrok, jakbym był władcą. Jestem władcą. Marionetek, ale nie twoim. Chwilę na mnie patrzyłeś, po czym się poderwałeś i uciekłeś z pokoju. Patrzyłem na ciebie obojętnie.

W moje dłonie ponownie dostała się ta sama marionetka. Przekręciłem jej nienaturalnie nogę. Dla niej to normalne. Znudziła mi się. Odsunąłem jej dłoń i rzuciłem nią na ziemię. Jest delikatna, jednak ja znam o wiele delikatniejszą istotę. Zostawiłem ją, marionetka leżała na podłodze. Nie poruszy się. Odszedłem.

Byłeś zbyt zainteresowany swoją anatomią. Nie przeszkadzałem ci. Porównywałeś się do tej lalki, spoglądałeś to na nią, to na siebie, na jej rękę, na swoją.. Złapałeś ją w obie dłonie i przyglądałeś się z zainteresowaniem. Wtedy coś mnie tknęło. Wszedłem do pokoju. Do ciebie. Złapałem twój nadgarstek i podniosłem. Spojrzałeś na mnie zaskoczony. Nic nie powiedziałem, wyrwałem ci tą już nic nie wartą marionetkę i zamachnąłem się w przypływie impulsu. Dłoń zetknęła się z twoim policzkiem. Trzeci raz. Cofnąłeś się pod wpływem uderzenia, ale nie odszedłeś. Stałeś przede mną i wyciągałeś dłonie, niemo prosząc, bym zrobił z tobą to, co ze swoimi marionetkami. Byśmy stali się jednością. Pochyliłeś z pokorą głowę. Zgodziłem się, odrzucając marionetkę, którą trzymałem, w głąb pomieszczenia. Wyciągnąłem ręce, przejechałem opuszkami palców delikatnie, leciutko po twoich. Nicie czakry się połączyły. Odsunąłem się o dwa kroki, unosząc dłonie. Twoje powtarzały te ruchy. Obróciłem tobą jak baletnicą, jednak ty byłeś piękniejszy. Twoje ręce, razem z moimi, opadły. Odwróciłem się i stanąłem za tobą. Znów połączenie, znów jedność. Uniosłem dłoń, twoja się uniosła. Rozłożyłem ramiona. Jak lalce. W końcu chciałeś się tak poczuć. Uniosły się i opadły. Wysunęły do przodu. I w dół. Wisiały. Czułeś się tak, jak chciałeś? Jak to było wejść w czyjeś posiadanie? Ramiona opadły, głowa także. Przedstawienie. Znów wziąłem cię w posiadanie, piruet, bojowa poza. Wyglądałeś, jakbyś chciał mnie zaatakować. Gwałtownie cofnąłem dłoń. Upadłeś. Opuściłem ją i czekałem, aż wstaniesz.  Nie rób tego..

Ale jednak wstałeś.  Poprawiłeś płaszcz. Zepsułeś to. Lalki same się nie ruszają. Dlaczego wstałeś? Znów dłoń obijająca się o twój policzek. Odsunąłeś się, jednak zostałeś. Nie krzyczysz. Odwracam się do ciebie plecami. Skupienie, krzyżuję dłonie na klatce piersiowej, unoszę ponad ramiona. Złapałem cię. Delikatnie do siebie przyciągam. Idealne ruchy dłońmi, pełna synchronizacja. Przybliżasz się. Bliżej, bliżej.. Czuję twoje ciepło. Prostuję swoje dłonie, ty krzyżujesz swoje. Przytulasz mnie. Czy jesteś szczęśliwy? Przecież wiem, że zawsze chciałeś to zrobić.. Powoli się obróciłem. Zacisnąłem dłonie na twoim płaszczu. Rozpiąłem go. Nie stawiałeś oporu. Zsunąłem go z twych ramion. Nasze twarze dzieliły milimetry. To samo zrobiłem ze swoim płaszczem. Po chwili leżał obok twojego. Położyłeś się na nich. Złapałem  twoje nadgarstki, usiadłem na biodrach. Nie uciekniesz. Pochyliłem się i mocno, drapieżnie cię pocałowałem. Doszło do tego. Kochaliśmy się wolno i z uczuciem, nie zważając na nic. Byłeś taki piękny. Twoje roztrzepane włosy, pachnąca szałwią szyja..

Spałeś. Ja zdążyłem się ubrać. Wziąłem swój płaszcz i przykryłem cię nim. Pogłaskałem po włosach i odszedłem.

Była zima. Stałeś naprzeciwko. Uniosłem dłoń, ty obróciłeś głowę, spodziewając się ciosu. Nie nadszedł. Zastąpiłem go pocałunkiem. Zdziwiłeś się. Hijo De La Luna.. Tak brzmiał utwór, przy którym tańczyliśmy koło zamarzniętej rzeki. Nam nie było zimno. Kołysaliśmy się w takt muzyki, słońce zachodziło. Hijo De La Luna.. Do wieczora.

Musieliśmy to zrobić. Użyć twojej sztuki do napaści. Po tym zaskoczyło nas dwóch shinobich. Nie daj się zabić, proszę.. Walczę ze swoim przeciwnikiem. Unik. Unik. Cios. Spoglądam na ciebie. Odepchnąłeś go dłonią. Czemu nie kunaiem? Opadł na chwilę. Spojrzałeś na mnie, a przeciwnik zadał ci śmiertelny cios w serce. Upadłeś. Pokierowały mną emocje. Czy ja je mam? Zabiłem swojego przeciwnika, drugi uciekł. Spokojnie, Deidara. Jesteś blady. Oczy nie błyszczą jak dawniej. Ale znów będziemy jednością. Nitki czakry łączą mnie z tobą. Podnosisz się. Głowa opada na bok, ramiona bezwładnie wiszą, wyciągam je sam ku sobie. Bo to ja tobą steruję. To już nie ty. Łapię cię za talię.

Hijo De La Luna.. Tańczę z trupem. Deidara, pamiętaj. Kocham cię. Wyglądasz jakbyś spał. Zapamiętaj nasz pierwszy taniec w śniegu.. Śnieg. Kładę cię na nim delikatnie, łapię za rękę. Nachylam się. Kocham. Składam na twym zimnym policzku wilgotny pocałunek. Prostuję się.

Odchodzę, odchodzę, odchodzę..

                Pierwszy raz od kilkudziesięciu lat płakałem, Deidara. To przez ciebie, mimo to twarz jest niewzruszona.

Hijo De La Luna..

Grell/Madara - Krzak dzikiej róży.

On był piękny. Widziałem go tylko raz. Przypominał różę. Nie… Cały krzak dzikiej róży. Czerwone płatki. Karmazynowe płatki, takie delikatne. Jak wsadzisz rękę głębiej, napotkasz kolce, które będą cię kuły, rozszarpią skórę na dłoniach. Ale i tak będziesz uważać ja za piękną. Taki był on. Tak. Szalony, dziki. Nieoswojony. Nie należący do nikogo. To był Grell – mroczny Shinigami.
  Znów przyglądałem się swojemu obiektowi westchnień.
 
„Zwróć na mnie uwagę. Proszę…”

  To nie pomagało. On uganiał się za lokajem, niejakim Sebastianem. I przełożonym. Nawet to, jak go traktowali, nic nie wskórało. Zmartwiony opuściłem głowę, pozwalając, by długie, czarne włosy przykryły mi twarz. Oczy szczypały. Tak dawno nie płakałem, mokre łzy spływały po policzkach i skapywały, wsiąkając w ziemię.

„Tak, miał rację. Świat jest padołem nieszczęść i płaczu…”

  Płakałem. Zostały mi tylko marzenia. Nic nie znaczące marzenia. Dlaczego to tak boli? Przecież zawsze byłem obojętny. Nie panowały we mnie emocje. Nie jak u niego. Całkowite przeciwieństwo mnie. Wstałem i żmudnym krokiem ruszyłem do domu, gdy kogoś dłoń w czarnej rękawiczce zacisnęła się na moim ramieniu.
-Madara Uchiha?
Usłyszałem go. Tak, to na pewno był on, lecz byłem niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Ręka puściła moje ramię. Słyszałem jak odchodził, stukając obcasami. Odwróciłem się i wyciągnąłem dłoń, chcąc go zawołać, ale znieruchomiałem. Obrócił głowę i uśmiechnął się w moją stronę, podążając za srebrno-włosym mężczyzną.

„Nigdy nie zapomnę jak się do mnie uśmiechnął…”

Mój dziki, nieokrzesany i niespełniony pączek róży. Tak… Odszedłem, wyobrażając sobie jak całuję go namiętnie w usta na pożegnanie…

Gaara/Sasori/Deidara - Love in the pein.

Zawsze patrzyłem z zazdrością, jak on cię dotykał, dziwiłem się że tak łatwo się dajesz. Pomiatał tobą, jednak ty nadal trwałeś w naiwnym przekonaniu o łączącej was więzi. O miłości. Nie. To tylko było pożądanie. Nie zauważałeś tego. Byłeś rudą dziwką w jego ramionach. Szmatą. A ja ciągle myślałem, jak zakończyć jego pasożytnicze życie. Racja, wyglądał delikatnie. Nie zaprzeczę. Lecz gdy przyjrzeć mu się bliżej… Punk. Menel. Pijak.
Nie mogłem zapomnieć wyrazu twojej twarzy. Gdy się przymilał. Nienawidzę go. Przepraszał cię, obiecywał poprawę. Kłamał. A ty tkwiłeś w tym kłamstwie razem z nim, to było bardziej praktyczne, siedziałeś w błogiej nieświadomości. Chciałeś czuć, że ktoś cię kocha. Nie zapomnę, gdy wszystko trysło jak mydlana bańka. Gdy sobie to uświadomiłeś. Gdy dotarło do ciebie, że on cię tylko wykorzystywał. Gdy z braku perspektyw…
-Jesteś moją dziwką, kurwo…
Syknął ci wtedy do ucha. Ty nie chciałeś. Bałeś się, a on zachowywał się jak chuj.
-Chciałbyś, żeby ciągle było tak miło i przyjemnie? Tylko całusy? Ja mam swoje potrzeby…
Z większym egoizmem się nie spotkałeś. Wyrywałeś się, krzyczałeś. On to skwitował ironicznym śmiechem, pokazywał ci, jak marnym zerem się stałeś. Jednak wygrał. Wsadził w ciebie przyrodzenie do samego końca, szorując tobą po szkle, które rozbiłeś. Pod koniec tylko udawany, czuły pocałunek i szept. Przesączony kłamliwym jadem.
-Jesteś śliczny. Pozwolę ci zostać moją dziwką, kochanie…
Tej nocy uciekłeś, błąkałeś się po ulicach. Usiadłeś na jednej z ławek w parku, z nadzieją, że cię nie znajdzie… Dostałeś sms’a.
„Zajebię cię, szmato… Mi się nie ucieka, zdziro…”
Olałeś tę wiadomość. Nie myślałeś nad niczym, tylko by usnąć… I najlepiej się nie obudzić…
-Witaj kochanie…
Ten znajomy, obrzydliwy głos budzi cię. Stoję za drzewem i przyglądam się zajściu. Nie mogę nic zrobić. Sam uległeś i dałeś się zaciągnąć w ten zaułek. Mroczny. Ciemny. Czekam, lecz nie mogę się powstrzymać. Idę spojrzeć. To co zrobiłeś jest chore. Jego porcelanowa skóra jest poobijana, rozerwana w wielu miejscach. Głośny jęk. Szarpie cię za włosy, po twoich udach płynie krew pomieszana z nasieniem. Jego. Nie wytrzymuję.
Tryska krew. Brudna, bo z tego skurwiela, jednak o kolorze twoich włosów. Patrzę na ciało Gaary, nadal sączy się krew. Rubinowa posoka mnie splamiła. Ciebie również. Leżysz w jeziorze krwi. A mnie korci pytanie, czemu zostałeś jego dziwką, dałeś się tak zeszmacić? Bo go kochałeś, teraz to wiem. Kochałeś jak ja ciebie. Kładę na twoich zimnych wargach pocałunek. Delikatny. Nie żyjesz, wiem to. Jednak chcę odejść z tobą. Chwiejąc się, podchodzę do niego i wyciągam nóż z piersi, a jego krwią piszę AI. Tak, Sasori, ja, Deidara, cię kochałem. Kładę się obok. Wiem, nie boję się. Ostrze przejechało po krtani.
Krew.
Pustka.
Śmierć.

Maya/Bou - Nie jest za późno.

A ja myślałem że mnie kochasz. Głupi, głupi ja. Zawsze trafiam na.. Na jakiś skurwieli. Pierwszym był Kyo, ale zostawił mnie z powodu, że.. Że chciałem go ratować. Przed długami, grając jako dziwka. Tak, byłem celem zakładów.. Po tym wszystkim mnie zostawił, nigdy tego nie zapomnę.. Nasz związek nie trwał dłużej niż tydzień. Kolejnym był Aoi. Tak, gitarzysta The Gazette. Myślałem.. Myśleliśmy że to wielka miłość. Tylko takie zdarzają się tylko w bajkach, a moja niedługo potem się skończyła. A czekałem na niego całe siedem długich lat.. Ale zdradził mnie. I to z kobietą. Rozumiecie, że poczułem się jak szmata? Czułem się wykorzystany. Trzecim z kolei był Kanon. Myślałem, że chociaż dla niego coś znaczę. Znaczyłem. Ale jako słodka zabawka do pieprzenia, jakich miał wiele. Bo przecież kto by mu się oparł.. Teraz spotykaliśmy się tylko na próbach, ewentualnie koncertach, ale ja i tak odszedłem. Ja nie chciałem. Kolejna osoba, którą pokochałem, kolejna osoba, którą chciałem mieć, darzyć zaufaniem. Znów się załamałem. Do momentu, kiedy mi, głupiej, zdzirowatej blondynce, bo jak inaczej mam o sobie myśleć? Do momentu, kiedy Dei-chan nie przedstawiła mi Mayi. Ale on znów okazał się być błędem. Zdradził. Mnie. A obiecywał ogromną miłość, wybaczył wiele moich przewinień. Sam nawet nawarczał na Miyaviego, gdy mnie tylko przytulał.. A sam.. Sam się z nim pieprzył.. Skąd o tym wiem? Co prawda, nie było mnie tam.. Ale Aiji ich przyłapał.. I powiedział o tym Junowi.. A on przyszedł do mnie i to było jakoś tak:
Siedziałem z minką zbitego pisaka, bo po prostu.. Martwiłem się. Chciałem swojego Mayę, a on zachowywał się, jakby się mną znudził.. Może to i była racja.. Podniosłem łepek, a tam Jun.
-Coś się stało? Ne? – Spytał, przekręcając lizakiem w buzi.
-N-Nic..
-Blondynko, nie kłam. Wiesz już o tym, iie?
-Ale o czym? – Przechyliłem głowę.
-O tym, że Maya zdradził cię z Miyavim? – Palnął bez zastanowienia.
Zrobiły mi się wielkie oczy, w których zbierały się łzy. Znów wykorzystany, znów jak szmata.. Dziwka.. Mam zjebane życie! Ty, tam, wszechmocny, dobrze się bawisz, prawda?! Wybiegłem, zostawiając zdezorientowanego Juna samemu sobie.
I tak znalazłem się tutaj, wieczorem, gdy jest ciemno i praktycznie nikt nie chodzi. Chlipałem cicho. Maya, ja chciałem nawet za ciebie wyjść! Przecież mamy dziecko! Jak mogłeś.. Dziecko, tak. Mój mały, kochany Takuya.. Przez niego się zawahałem. Ale za późno.
-Wybacz. – Szepnąłem, ale ja nie chcę być już wykorzystywany. Nie chciałem. Przeszedłem przez barierkę oddzielającą most od rzeki. Zadrżałem, pod spódniczką czułem ten chłód wody. Zamknąłem oczy i puściłem się. Wychyliłem do przodu, chciałem spaść, ale..
Poczułem szarpnięcie za ramię, czyjeś silne.. Nie, nie czyjeś, bo dobrze je znałem, ale silne ręce wyciągnęły mnie zza barierki. Maya, po co mnie ratujesz? Żeby znów wykorzystać? A potem zostawić, iść, puknąć innego? Maya, jak ja mało o tobie wiem.
-M-Maya, zostaw mnie.. – Szepnąłem drżącym głosem. Nie, nie teraz, nie mogę się rozpłakać.
-Bou, przepraszam.. – Odszepnął skruszonym głosem.
Przepraszam, przepraszam, przepraszam.. Płynęło mi przez głowę. Nie, nie wybaczę ci.. Nie, nie, nie..
-Przepraszam! Sam nie wiem, co mnie naszło, ale.. Nie musisz się zabijać! – Wykrzyczał. –Bou, proszę.. Ja cię kocham..
Wzdrygnąłem się. Maya, ty idioto.. Mimo woli cicho się zaśmiałem. Spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.
-Przez ciebie? To przez was wszystkich! Najpierw mówicie, że kochacie, a potem zostawiacie! Zostawiasz.. Ja nie chcę tak.. – Zadrżałem. I tak mimo woli się popłakałem. Wziął moją twarz w dłonie i spojrzał w mokre oczy. Chwilę późnej poczułem jego słodkie, miękkie wargi na swoich. Kawałek potem głaskał mnie po włosach, a ja go przytulałem. Nie puszczałem, czułem się bezpiecznie.
Wybaczyłem ci, ponieważ cię kocham..

Sebastian/Grell - Nie yaoi.

Mając trochę wolnego czasu, demon poszedł do pomieszczenia pełnego kotów i zajął się ich głaskaniem. W kącie siedział czerwonowłosy i namyślał się na zafarbowaniem rudego kotka na czerwono. Po chwili ujrzał Sebastiana, ale starał się nie wydawać żadnych dźwięków, tylko podążał za nim swoimi jaskrawo zielonymi oczami. Czarnowłosy porwał spod jego nóg kotka. Zaczął głaskać wszystkie po kolei. Ten widok był tak słodki, że Grell się cicho zaśmiał. Lecz niestety, nie tak cicho, by tego nie usłyszał. Czerwonooki rozejrzał się.
-Kto tu jest?
Zielonooki zakrył usta ręką, będąc złym na siebie, że nie wytrzymał i się wydał.
-Sebastianku…
Mruknął Grell, podnosząc na niego wzrok.
-Co ty robisz?
Wysyczał Sebastian, nadal głaszcząc koty. Shinigami rozejrzał się szybko i chwycił pierwszego lepszego kota, zaczynając go głaskać.
-Ymm… Głaszczę kota.
Powiedział, przeczesując sierść kociaka czerwonymi paznokciami.
-Ale mi chodzi co ty robisz w rezydencji…
Czerwonowłosy zamyślił się trochę. Właśnie to było wiadome.
-Siedzę…?
I okazał swoją inteligencję łopaty. Michaelis walnął siebie w twarz całą ręką, przekręcając oczami.
-Oj, Sebastian!
Zajęczał młody Bóg Śmierci.
-Wyjdź!
Warknął lokaj.
-Dlaczego?
Mruknął Grell, przeciągając końcówkę.
-Wyjdź, proszę cię.
Ciemnowłosy westchnął teatralnie, robiąc uroczą minkę, by Grell był mu posłuszny.
-Wiesz co? Jesteś jedynym demonem, który ma taką władzę nad Bogiem Śmierci.
Wstał, ciężko westchnął i poszedł ku drzwiom, stukając swoimi obcasami.

Aiji/Jun - Psychoza.

Jun wrócił zmęczony. Od razu położył się na łóżko, wtulił w kołdrę i zasnął.
Śni mu się że..
Obudził się. Pierwsze co zobaczył, to swojego ukochanego, najważniejszą osobę w życiu, gitarzystę LM.C – Aijiego. Nie przejął się tym, że wyglądał inaczej. Że miał na sobie obcisłe, poszarpane z przodu, czarne spodnie, glany, czerwoną, zwisającą bluzkę i skórzaną, czarną kurtkę z ćwiekami na kołnierzu. Nie przejął się tym, że na szyi miał obrożę z długimi, srebrnymi kolcami, a na jednym z oczu opaskę. Przecież był przystojny, jak zawsze. Uśmiechnął się do niego, jak zwykle rano. Aiji spojrzał na niego jak na śmiecia kątem niezasłoniętego oka. Prychnął coś, co miało jakieś znaczenie tylko dla niego samego. Pchnął nogą biurko, przy którym siedział. Mebel posunął się, a gitarzysta wstał z miejsca. Nie spojrzał na tęczowego, nie podszedł do niego jak powinien. Sięgnął do kieszeni. Jun nadal się tym zachowaniem nie przejmował. Wyciągnął ręce do tyłu, opierając je o poduszkę. Na nich oparł się całym swoim ciałem. Nic nie przeczuwając, zaczął jak zwykle. Tym swoim aksamitnym i wesołym głosem.
-Aiji-chan.. Co robisz?
Nie dostał odpowiedzi. Mężczyzna wyjął z kieszeni papierosy swojej ulubionej marki i wetknął jednego pomiędzy lekko rozchylone, blade usta. Jedna dłoń, w czarnej rękawiczce bez palców, podniosła się do góry, przeczesując irokeza. Z drugiej kieszeni wyciągnął zapalniczkę i odpalił jeden z brzegów peta. Zaciągnął się, jednocześnie ruszając do przodu. Do niewinnego, różowowłosego chłopaka. Nachylił się nad nim, jedną dłoń opierając na jego kolanie i dmuchnął mu dymem tytoniowym prosto w twarz, na co ten zaczął kaszleć. Nigdy nie lubił, jak Mizui palił. Kawałek potem starszy się odsunął i popatrzył na chłopaka z pogardą warcząc:
-Irytujący szczeniak..
Jun nie wiedział o co chodzi. Przecież wczoraj jeszcze wszystko było dobrze.. Przeniósł zaskoczone spojrzenie na gitarzystę.
-Nie mów tak..
Szepnął, przygryzając delikatnie dolną wargę, chodź nadal uparcie wpatrywał się w swoją miłość. Shinji złapał mocno jego podbródek.
-Znów będziesz ryczał?
Przybliżył swoją twarz do jego. Ponownie się zaciągnął, ale w tym czasie młodszy zerwał jego dłoń z swojej brody i potarł delikatnie obolałe miejsce. Był przecież tak delikatny..
-Aiji-chan.. Dlaczego się tak zachowujesz..?
Znów nie odpowiedział. Wyciągnął fajurę z ust i wpił się w wargi młodszego tylko po to, by wdmuchnąć w jego gardło opary tytoniowe, na co ten zaczął się tym krztusić. Złapał go za ramiona i całą swą siłą odepchnął go od siebie.
-Przestań..
Szepnął, wstając z łóżka i ze spuszczoną głową udał się spokojnie w stronę drzwi. Odwrócił się jeszcze na chwilę w jego stronę.
-Zawołaj mnie jak już się uspokoisz..
Aiji się wnerwił. W ciszy złapał chłopaka za różową bluzkę i pociągnął szarpnięciem do siebie. Wyciągnął dłoń z petem do jego karku, gdzie zgasił go o delikatną skórę. Jun syknął, jednak.. Aiji chwilę potem popchnął go brutalnie na ścianę, nawet nie przejmując się tym, że Jun dodatkowo rąbnął bokiem o kant przesuniętego wcześniej biurka. Różowowłosy skrzywił się na twarzy i złapał się za kolejne promieniujące bólem miejsca. Shinji stanął w drzwiach.
-Nie powinieneś się tak odzywać do starszych od siebie, szczeniaku..
-Ejj.. Aiji-chan.. Co ty sobie wyobrażasz?! Jestem twoim chłopakiem, a nie jakąś zabawką, z którą możesz wszystko!
Młodszemu zaszkliły się oczy.
-Chłopakiem? Śmieszne. A nie może kurwą, która pieprzy się z każdym, kto ją dotknie?
Uśmiechnął się wrednie, a przepełnione wściekłością i chorą satysfakcją słowa tak jakby od niechcenia padły. One dotknęły. Dotknęły i zabolały wokalistę Spiv States. Poczuł jak po policzkach zaczęły spływać mu łzy.
-To jest nieprawda!
Krzyknął, podbiegając do niego, po czym centralnie zajebał mu z liścia w twarz. Wybiegł z pokoju na korytarz, gdzie zsunął się po ścianie i skulił. Zaczął łkać. Wybiegając jeszcze usłyszał przesiąknięty ironią głos..
-Czyli nie jesteś takim frajerem jak mi się wydawało..
Mimo czerwonego i prawdopodobnie piekącego policzka on zaczął się śmiać jak psychopata. Wyszedł na korytarz i wolnym krokiem, stukając podeszwami głośno, przeszedł obok chłopaka, nawet nie zwracając na niego uwagi. Za to on ledwie wyłkał:
-Skoro ty zamierzasz tak nas traktować, to zapomnij o nas!
Aiji olał to i wszedł do pokoju „przyjaciela”. Maya właśnie siedział tam na kanapie i trzymał na kolanach Bou, obejmując go w pasie. Gitarzysta spojrzał na nich z obojętnością, po czym podszedł. Wyciągnął dłoń i zacisnął czarne pazury na ramieniu wokalisty.
-Jun płacze. Jakbyś mógł to idź go pociesz.
Palnął normalnym tonem. Zupełnie takim, jakby to nie on przed chwilą zrobił coś chłopakowi. Maya syknął, czując te ostre paznokcie. Spojrzał na Shinjego.
-Nie drap i co ja jestem? To jest twoje a nie moje.. Sam go pocieszaj.. To chyba twój obowiązek, nie? Przecież jest twoim chłopakiem.
Gdy tylko Bou usłyszał, że coś jest nie tak z Junem.. Prawda, nie mieli dobrych stosunków, ale mimo wszystko mieszkali ze sobą, nie? Blondynek zsunął się z kolan Mayi i pobiegł na korytarz, do drugiego wokalisty.
-Chłopak?
Starszy pokręcił głową z dziwnym błyskiem w oku o barwie głębokiego brązu.
-Ja bym tego tak nie nazwał..
Wokalista skrzywił się na twarzy przez zachowanie przyjaciela. Tak, jeszcze przyjaciela.
-Ćpałeś.. I.. Uderzyłeś go?
-Ja? No coś ty.. Sam się pieprznął, irytujący dzieciak.
Warknął gitarzysta nieprzyjemnym i chłodnym tonem, zaciskając dłoń bardziej na ramieniu chłopaka, wciskając w nie boląco paznokcie. Młodszy syknął i zwalił jego rękę, po czym spojrzał na bolące ramię, a potem gitarzystę.
-Zostaw.. Irytujący to jesteś ty, kurwa.. Traktujesz osobę, która by oddała za ciebie życie jak śmiecia!
Znów kazanie. A co go to obchodziło? Aiji przewrócił tym jednym, niezasłoniętym okiem, uśmiechając się perfidnie, Zwinął z szafki jakiś nożyk i przekręcał sobie nim w dłoniach.
-Wszędzie bachory.. Jestem pedofilem.
Spojrzał w sufit, a uśmiech poszerzył mu się jak u kota z Chestire. Maya wstał i poprawił koszulkę. Burknął pod nosem:
-Pojebało cię do końca.. Wiesz co? Najlepiej będzie jak sobie stąd pójdziesz..
Pewnym ruchem dłoni wskazał na drzwi. Tego jednak wokalista nie spodziewał się. Mizui nagle stanął za nim i złapał go za włosy. Szarpnął nim do tyłu tak, że wyższy prawie opierał głowę na jego ramieniu.
-Oh, dzieciak będzie mi rozkazywał?
Przesiąknięty wyższością głos. Ciemnowłosy przyjebał centralnie jego policzkiem w ścianę, na co tamten syknął głośno. Gitarzysta puścił go i spojrzał z niesmakiem na czarną rękawiczkę, w której zostało parę różowych włosów. Gdy szedł w stronę okna, różowowłosy „dzieciak” spojrzał za nim.
-I ty, kurwa, śmiałeś się nazwać przyjacielem?! Jesteś nic niewartym śmieciem!
Po tych słowach poderwał się z podłogi i podbiegł do starszego „kolegi”. Złapał za jego włosy i przywalił jego twarzą w szybę, jednocześnie roztrzaskując ją. A Aiji.. Nie przejął się tym. Zupełnie. Zaśmiał się tylko, znów psychicznie.
-Ah, jacy wy jesteście nudni.. Tak bardzo nudni i naiwni..
Wygiął dziwnie i nienaturalnie dłoń do tyłu tylko po to, by wbić trzymany nadal nóż w dłoń nieświadomego chłopaka. Przesunął nim trochę w dół i słysząc wrzask bólu, wyciągnął go. To przecież nie na Mayi mu zależało. Różowowłosy spojrzał przerażony na przebitą i mocno krwawiącą dłoń, czerwona ciecz skapywała na podłogę. Wrócił wzrokiem do chłopaka, który przyglądał się ostrzu, lekko uchylił usta nie mogąc uwierzyć, że.. Że jego dawny przyjaciel był zdolny do czegoś takiego! Zacisnął mocno jedną powiekę. Dłoń tak bardzo bolała..
-Jesteś n-nieobliczalny i psychiczny!
Nadal patrzył na starszego. Jak tamten przykłada zakrwawiony nóż do warg, by zaraz przejechać po nim językiem, nadal z tym irytującym uśmiechem. W oku pojawiło mu się kilka iskierek szaleństwa. Nachylił się i oparł dłonie o kolana, jego wyraz twarzy był zmartwiony. Ale to była tylko maska.
-Oh, coś ci się stało?
Znów ten drwiący głos. Maya przez chwilę stał jak osłupiały, z oka wypłynęła mu jedna łza. Starł ją szybko i pędem puścił się ku drzwi, które zaraz zamknął na klucz, zostawiając tam Aijiego. Ten język oblizujący krew.. Ten obrazek odbijał mu się cały czas w oczach. Pobiegł do tamtej dwójki, znów trzymając się za dłoń, która bolała coraz bardziej. Przez którą tracił coraz więcej krwi.. Aiji się wkurwił. Podlazł do drzwi i walił w nie z hukiem podeszwą glanów.
Bou odwrócił się przestraszony, sądząc, że to gitarzysta. Ale westchnął, kiedy okazało się że to Masahito. Kazuhiro jednak szybko zbladł uśmieszek, kiedy zobaczył jego dłoń.. Natychmiast się poderwał i pobiegł do chłopaka.
-Maya.. C-Co ci..?
-Ciii.. T-Tylko nie płacz..
Wysyczał cicho, bo przez ból nie mógł normalnie mówić. Spojrzał na Juna, obadał wzrokiem jego rany. Przypalone miejsce w okolicy karku a potem na wielkiego, sinego siniaka na brzuchu, wokół którego było mocno zaczerwienione. Wyglądało jak krew..
-On jest niepoczytalny.. Zbieramy się stąd, bo jeszcze tobie coś zrobi..
Yamazaki spojrzał znacząco na brzuszek swojego narzeczonego. Tam przecież rozwijał się płód.. Z zamyśleń wyrwały go coraz mocniejsze kopy w zamknięte drzwi. Blondynek spojrzał w tamtą stronę, po czym kucnął jeszcze nad Junem, szybko smarując mu siniaka. Gdy skończył, odsunął się, a ten wstał na chwiejnych nogach i spojrzał w stronę drzwi, zagryzając wargi.
-Ale za-abandażuj tą rękę..
Poprosił cichutko Saitou, chodź drżał. Przecież każdą cząsteczką ciała można było czuć tamtego psychola w domu. Kopane drzwi skrzypnęły.
-Kurwa..
Yamazaki złapał Bou krwawiącą ręką, a Juna tą zdrową.
-Później.. Nie mamy na to czasu..
Pociągnął ich w stronę wyjścia, jednak ono znajdowało się dalej, trzeba było przejść koło pokoju, w którym siedział Mizui. Jun już nic nie powiedział. Po tym wszystkim.. Aiji już go nie obchodził. Ale za kawałek rozległ się pisk. To Bou. Pierwszy zauważył na przewracające się drzwi, które wypadły z nawiasów. Stamtąd wybiegł Shinji. Z wprost syderczym uśmiechem i spojrzał na Juna obłąkanym wzrokiem.
-MOJA kurwa tutaj ZO-STA-JE!
Złapał chłopaka mocnym uściskiem sprawnych palców za szyję i przycisnął go do ściany. Prawie go dusił. Jun zaczął się krztusić, nie mogąc złapać powietrza. Zrobił się lekko blady.
-Aiji-chan.. Puść!
Pisnął, ale zamilkł, gdy ten przystawił mu nóż do szyi i ani drgnął.
-Nawet się nie zbliżaj..
Warknął gitarzysta. Wokalista za to zrobił krok do przodu. Miał przeczucie.. Przeczucie, że przecież.. Aiji nic mu nie zrobi.. Nie skrzywdzi Okamoto.. Chodź skutki były inne. Z krokiem Masahito, Mizui przejechał nim na razie lekko po krtani Juna. Młodszy zapiszczał, bo to piekło. Po jego policzkach na nowo zaczęły skapywać łzy. Maya się zatrzymał.
-I-Iie.. Aiji-chan.. Błagam.. P-Puść..
Piszczał, krztusząc się łzami.
-Puść go! Teraz już serio przesadzasz! Przestań w końcu! Po co to robisz?! Jeszcze wczoraj byłeś normalny! Co się z tobą dzieje?!
Jednak Aiji olał słowa wokalisty i spojrzał na Juna. Nachylił się nad nim i wysyczał mu do ucha:
-Wiesz co, szczeniaku? Masz rację.. Przecież ja cię nigdy nie kochałem..
Śmiech. Psychiczny, potworny, znienawidzony przez wszystkie trzy, jeszcze czujące serca. Gitarzysta spojrzał na pozostałą dwójkę przez ramię. Bou zaczął krzyczeć i płakać, gdy to się stało, przytulił się do pleców swojego narzeczonego. Drżał. Bo.. Aiji po prostu rozszarpał szyję chłopaka nożem. Widząc przy tym krew spływającą po ścianach, jego dłoniach i ostrzu noża.. Śmiał się. Śmiał się opętańczo. A Jun.. Gdy konał, miał otwarte oczy. Osunął się na kolana, opierając tyłem głowy o ścianę, przez co jeszcze bardziej ją ubrudził. Nieruchome ciało bezwładnie opadło na podłogę. Masahito znieruchomiał. Nie mógł w to uwierzyć, tak nie mogło być.. Po policzkach spłynęło mu więcej słonych łez. Teraz już nawet ich nie zatrzymywał. Ostatnie, co słyszał Jun to ten przeraźliwy śmiech i głos Mayi, który wysyczał przez mocno zaciśnięte zęby:
-Ty cholerny.. Sukinsynie..
W tym momencie Jun obudził się z krzykiem i płaczem. Cały drżał, był spocony a włosy kleiły mu się do czoła.. Spojrzał na leżącego obok Aijiego. Przecież to był tylko sen.. Tylko pierdolony sen.. Gdy usypiał ponownie, jeszcze sennym wzrokiem spojrzał na twarz pochylającą się nad nim i czule całującą w napuchnięte powieki. I wargi. Usnął uspokojony. To jest jego Shinji.. Nie ten ze snu.. Zasnął ponownie, czując ciepło drugiego ciała. Czując się bezpiecznie

Matt/Mello - Radgevy Heaven.

MY TIGHTLY CLOSED EYELIDS COULON’T HOLD IT ANYMORE.

  Jeden z serii kolejnych, nudnych jak w cholerę dni. Chociaż ten powinien mieć w sobie coś wyjątkowego. A nie miał? Miał, oczywiście że tak. Bo w tym oto dniu pewien ognistowłosy chłopak wracał z zagranicy do domu. Do kryjówki. Do grupy gangsterskiej „Chocolade World”. Do Mello. Do tego swojego Mihael’a… Wszedł do środka normalnie, znał hasło na pamięć. No a na wszelki wypadek jeszcze kilka innych, zastępczych. Od razu udał się do pokoju blondyna. Przyspieszył kroku. Zauważył że drzwi do pokoju Czekoladowego Potwora są otwarte… Wszedł do środka z nadzieją, że zobaczy JEGO. Swojego kochanego, jedynego, niepowtarzalnego terrorystę…  Jednak się pomylił. Nie zastał w pokoju nikogo, za to papiery i puszki. Ogólnie panował tam chaos. Matt westchnął. Chyba wczoraj mieli niezłą imprezę… Bez niego. Poprawił nałożone na oczy gogle, po czym wsunął dłoń do kieszeni, wyciągając stamtąd papierosy i zapalniczkę. Wyjął jednego peta z paczki i wsadził go do ust, podpalając końcówkę. Resztę schował. Oparł się o ścianę, przyglądając burdelowi i wsadzając jedną rękę, ubraną w czarną, sięgającą do łokcia, skórzaną rękawiczkę w brązową, obszytą futrem kamizelkę.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
  Wieczór… Dokładniej dwunasta w nocy. Północ. Matt spokojnie szedł uliczką w stronę opuszczonego, przez nikogo nie zajmowanego budynku, mieszczącego się w jakimś zaułku. Dla kogoś innego mogłoby być to straszne. Ale nie dla niego. Od dawna chował w sobie wszystkie uczucia. Kilka z nich wyszło dopiero przy blondynie. Nadal krocząc w tym swoim dziwnym, codziennym ubraniu, stanął przed barierką. Oczywiście wyciągnął papierosa i go zapalił. Po chwili stał już, ze skrzyżowanymi z tyłu nogami obuwionymi w czarne glano-podobne, sięgające do pół łydki, buty. Opierał się o barierkę i rozglądał dookoła. Właśnie tu miał zamiar go zobaczyć. Tak myślał. Taką miał nadzieję. Że ludzie, z którymi współpracował, powiedzieli mu prawdę. Gdzie tymczasowo znajdywał się Mello. Jego brązowe, niewidoczne zza gogli tęczówki, zaczęły wpatrywać się w księżyc. Jakieś dwadzieścia minut potem na cichym dotąd „balkonie” rozległo się szuranie… Nie, stukanie obcasami. Od kowbojek. Sądził że od kowbojek, nigdy nie rozróżniał, jak naprawdę nazywały się buty, które nosił czekoladowy. Odwrócił delikatnie głowę, nie zmieniając postawy. Jego oczy zapatrzyły się w zdumiewającą, piękną, delikatną a zarazem agresywną linię postaci, która była właścicielami tych butów i wyłaniała się z ciemności. Dopiero gdy rozpoznał w nim swojego terrorystę,  prawie nie wypuścił peta z ust. Ale dzielnie się odwrócił, stojąc bokiem do balustrady i opierając się o nią jedną ręką. Wpatrywał się w tę cudowną istotę jak w obrazek. Oh tak, jego Mello wydoroślał. Stał się pełno-etatowym mężczyzną. Tylko moment…
-Hey…
Odezwał się JEGO głos. Znów przeszedł go dreszcz. Podniecenia. Z wrażenia upuścił papierosa. Nie, to nie był jego potulny, grzeczniutki blondynek. Wyglądał groźnie. I seksownie, pociągająco. Niebieskie oczy wpatrywały się w czerwonowłosego z zimnym wyrazem. Uniósł kąciki ust do góry. Wyglądał nieziemsko. Jak jakaś cudowna zjawa… Blada skóra nadal świeciła w świetle księżyca, oczy jak szmaragdy podmalowane czarną kredką. Złote włosy w nieładzie, z pociągniętą w bok grzywką. Oczywiście, miał na nogach swoje kowbojki. Opinające nogi i pośladki skórzane spodnie, opinającą jego tors i odsłaniającą piękny brzuch kamizelkę, również ze skóry. A na niej wisiał różaniec. Srebrny, z czerwonymi kamyczkami. Posiadał jeszcze rękawiczki takie jak Matt i kurtkę w czerwone płomienie, jak żywe, z kapturem obszytym futerkiem, który leżał na jego tych jakże wspaniałych włosach. Bóstwo. W dodatku broń za paskiem z dużą, zdobioną klamrą jeszcze bardziej dodawał mu seksapilu.
-Jak zwykle masz taki bezduszny wyraz twarzy…
Mruknął, trchę już zirytowany wlepianiem w jego brązowych oczu Mail’a, który stał, nadal z głupią miną przyglądając się zjawisku. Tylko chwila… Sekunda, która trwała wieki. W końcu obydwoje nie wytrzymali i rzucili się sobie w ramiona, przymykając oczy, wtulajac się w ramię przyjaciela, brata, wąchając jego zapach, ściślej przylegając, mocniej oplatając ramionami. Trwając tak w bezruchu. Tylko co jakiś czas jedna, może dwie łzy skapywały w ramię bliskiej osoby.
  Nareszcie mieli się dla siebie. Blondyn już stał, oparty o ścianę, przygnieciony ciałem czerownowłosego, który obdarowywał jego szyję najbardziej czułymi pocałunkami, na jakie mógł się zdobyć, chodź całe jego ciało krzyczało, wyrywało się, chcąc w końcu z nim… Nadal mieli zamknięte oczy, a Mello co jakiś czas cicho pojękiwał, gdy zwinny język starszego o rok chłopaka pieścił mu mokrymi wargami szyję, znacząc malinki, kręcąc co jakiś czas skórą i ją podszczypując. Jeevans uniósł lekko swojego chłopaka do góry, przykładając kolano do jego krocza i zaciskając je na nim, co zaowocowało barwną gamą dźwięków. Bardzo pobudzających dźwięków wydających się z gardła czekoladocholika. Po raz kolejny przywarli do swoich warg, już mocniej i dłużej, walcząc o przewagę językami, splatając je i zaciskając, jeżdżąc po swoich policzkach, podniebieniach. Czerwonowłosy przy okazji pozbył się jego kurtki, która nawiasem mówiąc bardzo przeszkadzała. Ale nie tak jak penisy w spodniach chłopców, wpijających się w rozporki. Ale postanowili że jednak zrobią to trochę wolniej. Całując się bardzo namiętnie i gwałtownie, Czekoladowy Potwór rozsunął kamizelkę rudego, który po chwili sam się jej pozbył, kładąc ręce na pośladki blondyna. On położył je na jego biodrach.  Przeszli bardziej w kąt, gdzie Matt jeszcze bardziej dociskał domagającą się pieszczot męskość blondyna. Nie przerywali zabójczego pocałunku, który trwał już pięć minut.
-Matt…!
Ten jęk przerwał pocałunek. Złaknione swojej wilgoci usta łączyły się paskiem śliny. Stojąc nadal w tej pozycji, Mello przeniósł dłonie na ramiona ognistowłosego, zaś ten opierał je o ścianę.
-Mello, powinienem przestać ukrywać…
Mruknął Matt. Niebieskooki tylko zamknął oczy i uśmiechnął się kątem ust, zgarniając stamtąd przy okazji tą stróżkę śliny językiem. Mail odsunął głowę na małą odległość, czekając na odpowiedź blondyna, który bardzo kusząco rozchylił powieki i mruknął.
-No cóż… Wkrótce nie będą nam przeszkadzały…
-Chcesz dotknąć?
-…
-Wiem, że to nie jest niezauważalne…
-…
Mello otworzył lekko usta. Jeszcze w życiu nie widział Matt’a bez gogli. A to jego skryte marzenie miało sie wkrótce spełnić. Zdjął plastikowe paskudztwo z twarzy. Za tymi niby okularami ukrywały się piękne, brązowe, mające złowrogi wyraz oczy. Razem za goglami wylądowały rękawice, tak samo jego jak i jego kochanka. Pogładził Mihael’a po szyi, odgarniając włosy za ucho i delikatnie je drapiąc. Chłopak schylił trochę głowę, zamykając oczy i mruknął jak rasowy kotek. Czerwonowłosy przejechał paznokciem po linni jego ust, wywołując na twarzy drugiego delikatny uśmiech i kocie spojrzenie. Starszy opuścił kolano, głaskając go po policzku i biodrze, na co on odpowiadał mu pieszczotami ręką na karku.
-Nie dawaj mi… Nie współczuję wyglądom…
Mruknął cichuteńko blondyn, odchylając głowę, bo różowe, pragnące miłości usta rudego przylgnęły do jego szyi, znów obdarowując przyjemnością. Ale wkrótce role się odwróciły, w spokojnego wcześniej uke wstąpił diabełek. Wcześniejszy, lub nadal aktywny seme powtarzał jego… Powiedzmy imię.
-Mello…
-Czego?
-M… Mell… Mello…
-…
Zaraz górujący znów władał nad chłopakiem, przyciskając swój tyłek do ściany i rozkraczając nogi, a jego posadził na i tak dokuczliwym kroczu. Niedługo potem jedna ręka Jeevans’a odpięła klamrę i rozwiązuje nietypowe zapięcie dla spodni. Sznurki. Drugą natomiast ręką przytrzymuje go za szyję, delikatnie ją drapiąc. Słuchał pięknych odgłosów młodszego i lizał go po poparzeniach na karku. W końcu uporał się z dziwnym zamkiem i chciał go wyjąć, ale czyjaś ręka zaprotestowała.
-Ja nie…
-Nie mogę się doczekać, Mello…
Wysunął go spod materiału spodni. Blondyn nie nosił bielizny. Uchwycił go mocno w dłoń, na co przez twarz drugiego przebiegł lekki rumieniec.
-Czekaj…
Szepnął Mello, ale już za późno, ponieważ dłoń chłopaka już go pieściła, pocierając paznokciem kciuka o czubek, przejeżdżając paznokciami po całym trzonie, ruszając nią i przy okazji poruszając jądra. Keehl znów wydał z siebie serię mocno podniecających krzyków. Matt chwycił swojego chłopaka i go posadził, puszczając jego penisa, co przywitało się z mruknięciem niezadowolenia. Ale zaraz przerzucił nogę blondyna przez swoje ramię, mając tuż przed twarzą jego męskość. Wziął ją jeszcze w rękę, naprowadzając w usta czubek, po czym subtelnie i delikatnie zaczął wodzić po nim językiem. Mihael nadal krzyczał. Mail wziął jego penisa jeszcze bardziej do ust, wchłaniając prawie całego. Może i się krztusił, ale co z tego? Ważne żeby jemu było doskonale. Czekoladka zaczął wypinać biodra do przodu, odchylając głowę, zamykając oczy i jęcząc z otwartą buzią, z której jeszcze powoli skapywały stróżki śliny… Ściągnął z niego spodnie do końca, wypinając go i wchodząc w jego wnętrze językiem, na co Mello przeszedł dreszcz podniecenia.
  W mokrą, ciasną dziurkę blondyna, którym jest odbyt, wsunęły się długo oczekiwane palce. To znak że zaraz miało być coś więcej. Jednak to też było nieziemskie uczucie. Leżący plecami na podłodze Keehl wygiął się w łuk, gdy coś większego, o wiele większego przedzierało jego ciało na pół. I to jeszcze nie był narząd płciowy. Chłopak robił mu fisting. Wsadzał mu rękę po nadgarstek do tułowia, poruszając nią, żeby jeszcze bardziej rozciągnąć złocistowłosego.  Poruszał ręką tak szybko, a niespełniony wcześniej orgazm wylał się na zewnątrz.  Nagi już brązowooki przyssał się łapczywie do jego ust. Namiętny taniec języków… Mail wyciągnął dłoń, i kładąc się na nim i nie przerywając cudownej chwili, cudownego pocałunku, wszedł w niego, przez co został ukarany ugryzieniem w język. Mello bardzo dobrze uniemożliwiał wyjściu swoim łzom na powierzchnię.
-Mello… Kocham cię…
Wystękał Matt, wchodząc już trochę głębiej w blondyna. Chłopcy pomyśleli to samo: Nigdy cię nie zostawię. Śmierć mnie od ciebie nie odłączy.
-Mello… Ah… Mello… Ghh…
Powtarzał to z rumieńcem, przymrużonymi ślipkami i lekko otwartymi ustami. Jego wyraz twarzy wkrótce zmienił się w uśmiechnięty, grzywka zasłaniała mu oczy, które zamknął do końca.
-Matt…?
Niepewnie zaczął Mello. Widząc jak kochanek otwiera oczy, z których skapują łzy, instynktownie starł je dłonią, a dokładniej palcem wskazującym. Zdążył wykrzyczeć blondyn, nim ognistowłosy nabił się w niego całą długością członka. Z niebieskookiego wyrwało się głośne i donośne…
-AAAHH!!
Zabrał jego rękę od swoich oczu i zaczął zlizywać słone łzy, które zdążyły się przenieść na nadgarstek Mihael’a. Wreszcie biały płyn wylał się z jednego i popłynął po udach drugiego, równie zmęczonego chłopaka.
~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.~~.
Ogarnęli wzrokiem pomieszczenie, w którym to robili. Wszędzie porozwalane ubrania i ogólny bałagan. Matt bawił się różańcem młodszego, oczywiście paląc papierosa.
-Jak zwykle twoje miejsca są zabałaganione… Mmm…
Zaśmiał się cicho rudowłosy, którego policzki momentalnie spłonęły rumieńcami, gdy szczęśliwy zamykał oczy, przypominając sobie wczorajszą noc. Mello tego nie skomentował, tylko siedział na skraju łóżka, odziany już w swoje skórzane spodnie, plecami do brązowookiego.
-Jeśli pozostaniemy tutaj…
Uśmiechnął się Mail, wyjmując z ust peta i podpierając się na łokciach. Blondyn nadal nic nie mówił, patrząc w ziemię.
-To miejsce nie jest mi…
Mruknął, machając wcześniej zabranym, swoim krzyżykiem. Czerwonowłosy lekko pobladł, upuścił papierosa i z wytrzeszczonymi oczami patrzył w stronę chłopaka.
-Co? Teraz?!
-Chodźmy stąd, Matt. Spakować walizki. To miejsce stanie się niebem dla mnie…
Rudy już chciał coś powiedzieć, otwierając usta, ale blondyn znów mu przerwał, wstając i rozciągając swoje seksowne ciało. Krzyż już wisiał na jego nagiej klacie.
-Chodzi o to, Matt, że nasze niebo jest gdzie indziej.
Powiedział z usmiechem, kocim i pożądliwym wzrokiem patrząc w stronę Mail’a, a ręce trzymając za głową.
-Ahh… Mello…
Kącik ust poszedł mu drastycznie w górę. Ale na niedługo. Bo za kawałek znów mu mina zrzedła. Przytulił się mocno do lekko zdezorientowanego blondyna.
-Przykro mi, ale… Nie ma mowy bym pozwolił ci odejść po raz drugi…
Wyszeptał prosto do ucha młodszego, który nagle wtulił się mocno w tors rudego. Pozostali tak przez dłuższy czas. Tak, to miejsce było dla Mello piekłem. To był plac Mello. Ale on nie chciał tu zostawać, dlatego wolał rzucić kłamstwo. Nadal byli w siebie wtuleni, najmocniej jak potrafili.
-Witaj z powrotem… Mello…
-Tak…
Życie jednak nie jest takie złe, jak się chłopakom czasami zdarzało myśleć. Jest brutalne, owszem, ale ma pełno niespodzianek, dla każdego inną, niepowtarzalną. Oni już ten prezent dostali. Mają siebie. Nie kryją się z tym. I przede wszystkim się kochają. A to jest najważniejsze, bo „Miłość zawsze zwycięża„…

Ryutaro/Mashiro - Takie romantyczne, że aż niemożliwe. A jednak.

Ciemność. Wyłaniająca się stamtąd nie zbyt ładna twarz. Z rozszerzonymi oczyma bez źrenic, świecących swoją pustką. Psychopatyczny uśmiech ociekający krwią. Zbliża się. I nagły pisk. Pisk tak ogłuszający, przemieniający się w złowrogi rechot. Mashiro, blondynek o brązowych oczach, pada. Zatyka uszy. Nie chce tego słyszeć. Nie chce! On.. On..
Obudził się, zalany zimnym potem. Koszulka się kleiła do jego ciała. Spojrzał na śpiącego obok Takeru. Dlaczego przyśnił mu się on w tak odrażającej odsłonie? Nie. Takeru by go nie skrzywdził.. W żaden sposób.. A co, jeżeli to było ostrzeżenie? Zamknął oczy, starając sobie przypomnieć obraz z tamtego snu. Jakieś szczegóły. Godzinę chociaż. Jest zegar. Mashiro bardziej wytężył wzrok pod zamkniętymi powiekami. Godzina 3:33.. W tym momencie usłyszał za sobą śmiech. Gwałtownie się poderwał i odruchowo spojrzał na zegarek. 3:32.. Rzucił się do drzwi. Zamknięte. Takeru powoli wstawał, a z jego krtani wydobył się inny, nie tak słodki, jak do tej pory dla blondynka głos. Tylko grubyi chrapliwy.
-Nigdzie nie uciekniesz, zabawę będziemy mieli świetną..
Mashiro nerwowo pomyślał o dzieciach. Nie płaczą. Mogłyby płakać, może by wyrwały Takeru z tego stanu! Rozryczał się. Gorzkie łzy spływały po gorących i zaróżowionych policzkach.
-I-Iie.. Zostaw..!
Załkał, zasłaniając się rękoma. To nic nie dało. Takeru zacisnął dłonie na blond włosach i pociągnął do siebie.
Jedyne, co pamiętał, to ból. Ból i upokorzenie, jakiego w życiu nie doznał. Nie płakał. Dusił to cierpienie w sobie. Nie krzyczał. Nie chciał dać Takeru tej satysfakcji. Tłumił wszelkie uczucia i emocje głęboko w sercu, raniąc je. Przekuwając na wylot, jakby wbijano w nie sztylety.
Obudził się w czerwonej kałuży. Zakrwawiona woda. Był nagi. Zadrżał, było mu zimno. Chciał się podnieść. Chciał stąd odejść. Chciał uniknąć Takeru. Ale nie mógł. Ten ból, wydobywający się zewsząd.. Ślady pazurów na placach. Dziwne, wyryte wzory. A najgorszy ból sprawiało ociekające krwią wnętrze. Tak rozszarpane.. Mashiro miał siłę tylko do tego, by unieść i przekręcić głowę. Zauważył na ramieniu wycięty napis „To moje. T.” I wtedy..
Światło zgasło. Głowa opadła. Nie oddychał.
Przed oczyma majaczyło mu światło. Słyszał dźwięk karetki i krzyczących coś ludzi w białych kitlach. Było zimno. Nagle nawet zrobiło się ciemno. Później nienaturalnie biało. Szpital? Ale.. Ale jemu przecież nic nie jest.. A jednak jest.
Leżał w łóżku szpitalnym, pachnącym chemikaliami. Jeszcze nie wydobrzał. Gdy nagle się wzdrygnął. Te czarne włosy, blada cera.. Nie pomyślał, że to ktoś inny. Wyglądał jak Takeru wtedy, przez co chłopak.. Zemdlał.
Gdy się rozbudzał, już po kilku godzinach, uchylił delikatnie powieki. Żeby chociaż trochę coś ujrzeć. I zobaczył. Tą samą osobę, przez którą zemdlał. To była jednak zupełnie inna osoba. Dziwna..
-Doktorze Arimura, ordynator wspominał, że pański wygląd może wywoływać u niektórych pacjentów niemiłe wspomnienia..
Rozległ się przesłodzony, kobiecy głos.
-Szczególnie, jeżeli to są geje..
Burknęła, spoglądając nie zbyt mile na blondyna. Odwróciła się i zaczęła odchodzić, kręcąc lekko tyłkiem, obciśniętym białą spódniczką. Czarnowłosy na to nie zwrócił uwagi. Wargi Mashiro wygięły się w wrednym uśmiechu. Nieważne, z kim tamta pielęgniarka konkurowała o względy tego mężczyzny, i tak przegra. Ryutaro siadł na białym, metalowym stołku, który podsunął. Oparł łokcie o uda, a na splecionych palcach podbródek. Spojrzał na blondynka tymi oczyma, w których można było utonąć.
-Jak się czujesz?
Padło pytanie, zadane czystym, głębokim i melodyjnym głosem. Mashiro pokiwał głową, że czuje się dobrze. Doktor przesunął spojrzenie  na tabliczkę, wiszącą na barierce łóżka.
-Mashiro Wataame.. Lat 25.. Jak widzisz, nazywam się Ryutaro Arimura. Będę odpowiedzialny za to, by twoja psychika powróciła do normy. Zajmuję się tu psychologią. Będę cię leczył.
Wymruczał. Po czym się podniósł i odszedł. W ciszy. Mashiro jeszcze przez długi czas patrzył w drzwi. Ryutaro Arimura.. Serce mu szybciej zabiło. Jeśli do tej chwili nie wierzył w coś takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia, tym razem to odczuł. Na własnej skórze. Z westchnięciem opadł na łóżko. Nic nie wiedział o swoim doktorze.. I nagle poczuł nieopisany smutek. Co, jeśli on nawet nie leci na chłopaków..?
Minęły już dwa miesiące. Mashiro czuł się dobrze zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Siedział za swoimi synami. Dobrze, że przez czas jego nieobecności nic im się nie przytrafiło. Że były pod odpowiednią opieką. Gdy rozległ się niespodziewany dzwonek do drzwi. Położył Takanoriego do łóżeczka i poszedł otworzyć. W drzwiach stał nie kto inny, jak sam Ryutaro. Spotkali się.. Arimura przyszedł po raz pierwszy nie w służbowej sprawie.
-Panie doktorze..
-Nie. Jestem Ryutaro, mówiłem ci już.
-Może wejdziesz?
Wszedł. Nagle przybiegł Miku. Zaczął się pytać, czy to jego nowy tata. Czarnowłosy spojrzał na blondynka, którego oczy posmutniały.
-Tak. Jestem twoim nowym tatą.
Odpowiedział. Oczy Wataame automatycznie się uszczęśliwiły jak i zdziwiły.
-Miku, zostawisz nas samych?
Chłopiec kiwnął główką i podbiegł w stronę pokoju. Obydwoje jeszcze chwilę patrzyli za dzieckiem, po czym przesunęli oczy ku sobie. Czarne, wiecznie zgaszone oczy i brązowe, pytające z nutką szczęścia. Wiedzieli o sobie wystarczająco dużo. Nie musieli o nic pytać, nie musieli czekać. Blondynek rzucił  się w ramiona Ryutaro, nieśmiało ucałował jego blade wargi.
-Kocham cię..
Szepnął. Oboje już wiedzieli, że nie potrzebuje na to odpowiedzi. Słowa są zbędne, a cisza to ugoda. Ugoda na wszystko, co ich może spotkać. Byle być razem. Byle się kochać. Czuć bezpiecznie w ramionach drugiej osoby. Bo miłość przychodzi niespodziewanie. Oni tego doświadczyli. Jeden już gotowy się poświęcić, by utorować drogę drugiej, by jej było dobrze.
„Miłość zwycięża, nieważne, w jakich sercach kwitnie, nieważnie, kiedy się objawia. Najważniejsze, że jest.”
A oni? Do tej pory żyją szczęśliwie. Ryutaro jest spokojny. Umie obronić rodzinę. A Mashiro naprawdę jest szczęśliwy..